czwartek, 15 września 2011

Hm...„Education – the Deeper Problem”

Jak powiada słynna azjatycka „Sztuka wojny”: „Jeżeli misja wyjdzie na jaw jeszcze przed rozpoczęciem, trzeba zabić szpiega i wszystkich, którym udzielił informacji.” Dosadne stwierdzenie. Ale na szczęście nie jestem misjonarzem ani wojownikiem, chcę po prostu spełniać się w życiu zawodowym, a donosicielstwo i informowanie to dwa bieguny jednej planety, której na imię rynek. Atakująca z każdej tablicy promocja, ulotkarze, spece od reklamy i tak dalej i… Nasza w tym wszystkim SPÓŁDZIELNIA. To słowo chyba pada najrzadziej na blogu, chociaż jak w religii, jest naszym słońcem i bogiem, jednak zamiast składać jej więdnące kwiaty i wyrywać sobie w rytualnym szale serce, oddajemy się w spokoju przygotowaniom. A w Słowniku Języka Polskiego czytamy: „SPÓŁDZIELCZOŚĆ – ruch społeczno-gospodarczy powstały w połowie XIX w. jako forma samoobrony klas uciskanych przed wyzyskiem, organizujący stowarzyszenia prowadzące własne przedsiębiorstwa.” Dalsze dociekania zostawię na inną okazję albo inicjatywie czytelników. Zachęcam również do komentowania postów.

Spółdzielnia, nie wymawiaj tego słowa nadaremno. To chyba myśl, która nam przyświeca, o czymś ważkim się nie mówi, to po prostu wisi na ścianie w naszych głowach, tuż nad fotelem też może być, nawet można sobie to wytatuować, SSAK spółdzielczy, jeśli ktoś naprawdę zeświruje na punkcie działań obywatelskich. Jak dawniej, tak i teraz CZYN SPOŁECZNY podrywa ludzi do działania, ale nie do zakładania spółdzielni socjalnych, stowarzyszeń czy fundacji, tylko do datków i haseł. Może to nasza druga sarmacka natura, nasz utajony Jekyll i Hyde, syndrom Peerelu, etc. Jaka jest jedynie słuszna sprawa? Ano służąca naszym pożytkom i wynikła z naszych potrzeb, ale nie godząca w nasze żywotne interesy. Ludzie chętni podejmowania pożytecznych obywatelskich inicjatyw nie myślą o Peerelu, ani o tym jak z motyką przez rabatki w centrum przedzierała się inteligencja i robotnicy w celu szukania chwastów, zakładania parku, choćby im. Lenina, który nie wiem nawet czy lubił parki, etc… Trzeba być tu i teraz, nawet jeśli Hindusi mają rację i następna spółdzielnia będzie w przyszłym życiu, ale tak długo nikt z nas nie będzie się niecierpliwił Moi Drodzy. Korzenie wspólnego działania są i pośród kamieni u podnóża zamków i na sejmikach szlacheckich i w romantyzmie i w pracy organicznej pod batem zaborcy, w wolnej II RP, potem w zniewolonej, ale wspólnej przybudówce ZSRR, wreszcie we współczesnej nam krainie, gdzie spółdzielczość jest szansą na budowanie relacji międzyludzkich, między urzędami, instytucjami, firmami, ale przede wszystkim między ludźmi, kochanymi SSAKAMI. 

Chcemy też troszkę leczyć ciała i dusze ludzi mijanych codziennie w autobusie, pociągu, tramwaju, na ulicy, w pracy. W „Historii ciała w średniowieczu” dowiadujemy się od Hipokratesa ( ok. 460-377), któremu to przypisuje się pewną myśl obecną w tekście jego zięcia Polybiosa, także rodem z wyspy Kos, co następuje: „Ciało człowieka zawiera w sobie krew, flegmę, żółtą i czarną żółć – pisze on w dziele „Natura człowieka.” „TEORIA CZTERECH HUMORÓW” jak i inne w owym czasie przywodzą mi na myśl niektóre negatywne stereotypy, zabobony u dzisiejszych ludzi, nawet tutaj. Tak wcześniej jak i dzisiaj nie wyobrażam sobie życia bez dociekań, jednak GRUPA INICJATYWNA nie chce leczyć ani na sposób średniowieczny, ani szpitalny ani domowy, będzie to nasza własna receptura, niegroźna dla zdrowia i pożyteczna wielce. O tym w przyszłości. A teraz powiem, że u nas humorów jest więcej, niż cztery, więcej, niż pięć i tak dalej, a każdy może i Waszemu zdrowiu służyć w przyszłości. Niektórzy z nas są dawcami krwi, jak również część z was, cóż można oddać cenniejszego, niż kawałek siebie. A do tego dzielą się czekoladami za oddaną krew z innymi, sami zjadając jedynie cząstkę, to dobry prognostyk. W średniowieczu: „Społeczne dystynkcje determinują praktykę cielesną i przestrzeganie zakazów.” Chcemy, żebyśmy to my ustalali praktyki wygodne i pożyteczne, a potem społecznie można to nazywać spółdzielczością albo czymkolwiek, etc, ale to wymiar naszej głowy, a nie kieszeni będzie dyktował drogę.

Czerpiemy z doświadczeń własnych i innych, ale wiemy już, czego nie robić, wspomnę z Przedmowy do „Kultury amerykańskiej” tylko jedno zdanie, które Autorowi utkwiło w pamięci: „New York Times”(26 marca 1958 r.) (…). W numerze znajdował się olbrzymi artykuł pt. Education – the Deeper Problem (Wychowanie – problem głębszy) oskarżający Johna Deweya i jego zwolenników o to, że w szkolnictwie amerykańskim „40 lat działalności postępowych pedagogów zostawiło ruiny”.” System edukacyjny w Peerelu też nie był ostoją mądrości, niektóre hasła dotąd wołają z murali na elewacjach, które umknęły nieco przemijaniu. Dziś jest nieco inaczej, możemy znowu artykułować własne zdanie i słuchać innych, obserwować, wysnuwać wnioski, negocjować, dbać o przyjazne relacje w pracy i w życiu. Dlatego ja i ludzie, z którymi współpracuję nie chcemy nowego systemu i wychowywania, będziemy uczyć stawiać pytania i sięgać w różne rejony gospodarki i kultury czasem do liści, czasem do korzeni, a czasem do nasion i siewcy, producenta, stworzyciela, zależnie od tego, co jest niezbędne, jeśli powiemy o dziku, to omówimy wdrapywanie się na koronę drzewa, jeśli lek to może korzenie, jeśli przyjdzie zima lub upał, to może pokażemy, jak znaleźć i urządzić przytulnie dziuplę, jeśli zechcecie herbaty to może zerwiemy dla Was liście, może lipowe, może w Białymstoku, gdzieś obok ciebie. Sięgajcie już dziś po kasztany, dopóki, jak wspomniał przedmówca (Ernest) pary przechadzające się w ostatnich promieniach lata, nie strząsną w podnieceniu niedojrzałych owoców przed Wami.

środa, 14 września 2011

Człowiek kasztanowi wilkiem

Powoli i pogodnie zbliża się do nas jesień. Liście zaczynają zmieniać kolory, słońce nie daje jeszcze za wygraną i raczy nas swym ciepłem, a co szczególnie radosne - zdechła już większość komarów. Oddalamy od siebie wizje corocznej kaszany jaka nastąpi już niebawem, kiedy to chodniki zamienią się w rozległe kompostowniki z gnijącymi odrzutami roślinnymi, zmieszanymi z psimi odchodami. Deszcze zacinające po twarzy, wilgoć wnikająca między ubrania. Z jednej strony szarość, z drugiej oczojebne kalosze we wzory, które dawno już stały się passe. Ale to przed nami, a w tym momencie cieszmy się ostatkami lata, którego rozkładającego się trupa będziemy wkrótce oglądać.

Są ludzie, którzy świadomi upływającego czasu korzystają z pięknych dni. Spacerują parami, cieszą się, obdarowują pocałunkami, grzeją nawzajem łapki w miłosnych uściskach. Idealny przykład takiego tandemu przytuptał na skwerek za Urzędem Stanu Cywilnego. Dostojny młodzieniec z arafatką na szyi i dama jego serca w rureczkach pomykająca. Piękni, młodzi i zdrowi jak biologia nakazuje. W pewnym momencie przystają, wzrok kierują ku górze i twarze ich rozpromieniają się w bananowych wyrazach gemb. Kasztany! Świeże i niedostępne poniekąd ze względu na różnice wzrostu fotosyntezującego olbrzyma i dwójki naczelnych pod nim stojących.

Rurecznica przystępuje więc do ataku wymownym spojrzeniem na chłopaka.

“Jeśli nie chcesz mojej zguby,
Zdobądź mi kasztana luby.”

Ponieważ Arafaciec nie może zawieść oblubienicy, chwyta pełną butelkę wody Perlaż lub innej modnej Spodtaterzanki (pamiętajcie, że noszenie poręcznej buteleczki H2O w garści podczas spaceru jest trendy, tak jak pomaganie zresztą) i pruje nią raz po raz w koronę drzewa. Z początku efekt znikomy, głównie słychać trzask gałęzi, spada trochę liści, ale w końcu jest! Przedmiot pożądania nimfy nadobnej - brązowa kulka w mięsistej, kolczastej łupinie - trafia do jej rąk. Swoją drogą, jak to niewiele do szczęścia potrzeba.

Radość gołąbeczków nie trwała jednak długo, gdyż ich sielankę postanowiła zakłócić sprzątająca w pobliżu kobieta. Podleciała zaraz na miotle, a właściwie z miotłą i jak to prawdziwa, dwulicowa wiedźma rzekła sympatycznie:

- A co wy tu robicie drogie dzieci?
- Zbijamy kasztany - odrzekł Arafaciec z wyrazem triumfu na przedniej części głowy.
- (Dobrze, że nie bąki) - dodał w myślach narrator.
- Ależ kochani! Wkrótce pospadają same, będzie leżeć ich tu całe zatrzęsienie. Czy musicie tak walić w te drzewo?
- Ale to czekać trzeba, a później takie nieświeże leżą. Niefajne takie.

Kobieta nie rozumiejąc, że młodzież zbiera zapewne surowiec na nalewkę, straszyć poczęła:

- A gdybym tak Twoich zębów zachciała i zamiast czekać, aż będą stare, zepsute, nieświeże i wypadną same, przydzwoniłabym ci ja miotłą w gębę i wybiła kilka? Fajnie by było?

Młodzieniec, który zapewne kilka części Piły widział, miał cień powodu aby starowince uwierzyć i biorąc Rurecznicę pod rękę ewakuowali się, żeby nie było wątpliwości, z minami oburzonymi. Sprzątaczka natomiast wróciła na posterunek, by nadal zaczajać się na boru ducha winne stworzenia hipsterogenne.

I cóż wyniesiesz z tej porywającej jak szczaw na łące opowieści? Gdziekolwiek jesteś, strzeż się leśnej zmory, która może Cię nauczyć cierpliwości. Taka ekologiczna opowiastka do straszenia dzieci przed snem.

środa, 7 września 2011

Przez sen tworzenie

W marzeniach jest pięknie, wspaniale, bezproblemowo, szajning i takie tam złocenia. Chcesz założyć wyjątkowy dom pogrzebowy? Nie ma problemu. Klientów i klientek nie zabraknie. Realizujesz najbardziej wybujałe scenariusze pogrzebów humanistycznych, śpiewy bałkańskie przy spuszczaniu w dół trumny w kształcie Dolly Parton, najazd karłowatych raperów na jednorożcach podczas stypy, nagrobek z piernika...

Z marzeń przechodzisz do realizacji i już nie jest tak fajnie. Miejscowy ksiądz staje w konkurencyjne szranki i podbiera klientów, turbo-folkowym divom psują się samoloty, przychodzi pozew o wykorzystanie wizerunku Dolly, raperzy strajkują, koniom odpadają z łbów stożki itd.

I co teraz? Kopnąć się motywująco w ośrodek zawziętości i realizować plan z całym bogactwem nieistniejącego jeszcze inwentarza czy ograniczyć jednak fantazję, uskromnić zamiary i zaśpiewać samemu, dogadać się z duchownym a kopytnego wierzgającego zmienić na bujanego?

Akcja Kooperacja powoli tego doświadcza. Co prawda, nikogo jeszcze nie chowamy, ale zdarza się już, że ktoś (nawet my sami i same sobie) lub coś strzyka nam śliną w oczy śmiejąc się przy tym sardonicznie. Rozdziawia się do tego i ukazuje przeżutą tartę z jabłek w jamie chłonąco-trawiącej.

Pierwszym naszym zepsutym odrzutowcem Lepy Breny okazał się statut. Niby porządkuje, niby pomaga. Ale tu już trzeba było zrezygnować z produkcji wahadłowców a tam porzucić pragnienie toczenia stali albo prowadzenia restauracji ĄĘ. No nijak nie masz sposobności.

Później z kopyta policzkuje biznesplan. Bądź mądry i baw się w jasnowidzkę. Zgadnij ile czego Ci zejdzie, jak się skutecznie zareklamować lub jakie ceny wprowadzić za rok. Sprawdzamy, męczymy, obgryzamy długopisy, strzępimy języki na podpytywanie.

I gwoździe programów (znaczy się spotkań) - na pewno nie do trumny - czyli informacje, że tu nam nie pomogą, tam nam czegoś nie użyczą, gdzieś indziej trzeba się będzie przebijać młotem pneumatycznym przez beton.

Aleeee... kto by się tam stresował przy tak wspaniale pomarańczowym niebie, jakie właśnie widzę, gdy odwracam się od monitora. Załatwi się młota, skończy biznesplan, a abstrakcjami i nierealnymi marzeniami niech zajmie się pewne Tworzywo. Idę na spacer.

niedziela, 4 września 2011

Małe i duże miasteczka

Pozdrawiam z małych i dużych miasteczek. Tych pozornie pustych i innych, nieco sztucznie wypełnionych obietnicami lepszego życia. Spóźnione wakacje dopadły w końcu i mnie tuż przed publikacją tego leniwego, spóźnionego posta. Podróżuję teraz troszkę po Polsce w poszukiwaniu chleba i zazwyczaj go znajduję. Chleb? Więc czemu wakacje?! Wakacje od Białegostoku. To na pewno. Nie mam większych problemów z oddzieleniem od siebie czasu pracy i wypoczynku, bo zbyt często i niebezpiecznie zlewały się one ze sobą i teraz w wielu przypadkach ciężko odróżnić mi jedno od drugiego. Tak więc zabawianie klientów pewnej sieci komórkowej w nowootwartych salonach na terenie całej Polski dostarcza mi dziką, wakacyjną przyjemność i coś na kształt wypoczynku. Pomijam tu świadomie pewne mroczne, marketingowo-promocyjne aspekty mojej działalności. Nie warto się tym przejmować. Fajnie, że można się trochę poruszać, pobiegunować” jak Ci staroobrzędowcy uciekający przed złem tego świata. Fajnie, że jest coś do roboty. 

Zapraszam do środka, uśmiecham się. Gadam dużo, bo tak wypada, tego się po mnie spodziewają. Kto? Naturalnie, że organizatorzy mojej pracy. Przecież nie klienci... Należy od razu przejąć inicjatywę i zachęcić do pierwszego kontaktu, zanim ktoś da wyraźny sygnał, że nie jest zainteresowany, ani rozmową, ani nawet zdawkowym odwzajemnieniem uśmiechu. Jeżeli zaatakujesz wyjątkowo precyzyjnie i entuzjastycznie, a rezultat będzie nijaki to przynajmniej wiesz już, że wykonałeś wszystko co w Twojej mocy, aby zainicjować komunikację. Nie muszę nikogo na nic namawiać. Nie muszę nikomu wciskać wątpliwej jakości produktów bądź usług, bez których mogliby się śmiało obyć. Każdy człowiek wchodzi do salonu z własnej, nieprzymuszonej woli. Wtedy proponuję szybki, niby spontanicznie zaimprowizowany konkurs. Dostosowuję jego charakter do pospiesznie typowanego rodzaju klienta bazując na wymianie kilku pierwszych zdań. W końcu nie każdy lubi śpiewać i tańczyć, recytować wierszyki albo robić jaskółki za nagrody. To jest domena grup rodzin z małymi dziećmi. Z dorosłymi wystarczy tylko chwilę luźno pogadać i zaproponować niewinny quiz związany z promowaną marką. Ostatecznie, ci najbardziej oporni wobec wszelkiej aktywności dostają prezent na piękne oczy. Później każdy dostaje kawałek ciasta i wtedy uwalniam ich od swojego natrętnego towarzystwa. Czasami nawet podpisują jakieś umowy. To oczywiste, że każdy dostaje upominki, a raczej tzw. materiały promocyjne związane z marką. I w tych wszystkich małych i dużych miasteczkach większość ludzi oczekuje, często w oficjalnych deklaracjach, że tajemnicza skrzynka z nagrodami kryje w sobie co najmniej telefon komórkowy dopasowany do ich idealnego wyobrażenia. Macie naturalnie świadomość, że są to płonne nadzieje. 

Ciekawe czy w odległej przyszłości... w naszym SSAKu mogłaby kiedykolwiek wykiełkować podobna, niby niewinna, a w gruncie rzeczy bardzo cyniczna idea promocyjna. W końcu każdemu może się kiedyś przytrafić sukces. Czy tego chce czy nie. Tak jak cegła spadająca na głowę lub poślizg na mokrej podłodze w łazience. Z takiej olimpijskiej perspektywy może się nagle zmienić spojrzenie na tych wszystkich ludzi, którzy żyją, pracują i umierają we wszystkich małych i dużych miasteczkach.