niedziela, 31 lipca 2011

Społecznia Ekonomiczna

Ekonomia Społeczna. Dwa słowa, które w zestawieniu ze sobą brzmią dla większości ludzi jak oksymoron. Ja jeszcze rok temu, również należałem do grupy ignorantów, a teraz jestem neofitą. Drogą do przyswojenia nowej wiary nie była bynajmniej iluminacja, ani przemoc czyjegoś ognia i miecza. Chodziło raczej o stopniowy, bolesny proces mojej zamiany w osobę „długotrwale bezrobotną”, czyli beneficjenta podmiotów ekonomii społecznej. Pewną rolę odegrał też tutaj przypadek lub przeznaczenie. Którą opcję wolicie? A może była to właśnie kombinacja tego pierwszego i drugiego? Sam już nie wiem.

Owego czasu byłem na stażu w biurze rachunkowym, gdzie szefowa oddelegowała mnie w charakterze szpiega na pewne szkolenie z „podstaw ekonomii społecznej”, abym dowiedział się, o co tak w ogóle chodzi z tymi spółdzielniami i jak się je rozlicza. Udałem się na kurs zachęcony głównie obietnicą profesjonalnego kateringu i nikłą nadzieją na to, że może uda mi się coś z tego wszystkiego zapamiętać. W międzyczasie szefowa nauczyła się wszystkiego sama, a ja utknąłem na imprezie, gdzie inauguracyjne warsztaty rozpoczęły się 10-godzinnym czytaniem prezentacji z PowerPointa. Dałbym sobie rękę uciąć, że jąkająca się Pani przygotowała ją dzień wcześniej na kolanie i nawet dobrze nie naczytała tekstu przed występem, za który dostawała przecież z Unii Europejskiej niemałe pieniążki. Wtedy pomyślałem, że ta cała ekonomia społeczna to niezła ściema i bardzo dobry, krótkodystansowy biznes dla wszelkiego typu cwaniaczków specjalizujących się w rozpisywaniu projektów unijnych. Później było już nieco lepiej.

Jest jednak pewna prawda w starym powiedzeniu, że jak coś jest „do wszystkiego”, to w gruncie rzeczy nadaje się do niczego. Także z kilkudziesięciu godzin spotkań dotyczących „podstaw ekonomii społecznej” zostało mi kilka bezwartościowych certyfikatów i chaos w głowie zamiast niezachwianej wiary w to, że można mieć jakikolwiek zysk przy okazji realizowania celów społecznych. Pewnie niektórych i niektóre z Was zastanowi, co w takim razie w ogóle robię w „Akcji Kooperacji”? Chyba poszło o ludzi.

Wierzę w to, że najskuteczniejszą metodą przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu jest sytuacja, w której sami zainteresowani zabierają się do roboty. To mi się właśnie podoba w idei spółdzielni socjalnej. Poza tym, zdarzają się podobno konkretniejsze szkolenia, na których można się jednak czegoś nauczyć. Przypominam wszystkim spółdzielczyniom i spółdzielcom, którzy jeszcze nie wypełnili karty zgłoszeniowej:


Do OWOPu marsz! Mamy czas do 16 sierpnia 2011 roku. Nie wiem którzy i które z Was czują na sobie w ogóle jakiekolwiek piętno wykluczenia. Nie wiem kto z Was twierdzi, że jest to bardziej wynik pewnych tendencji społecznych, a co jest skutkiem indywidualnych zaniedbań. Mogę mówić tylko za siebie. Ja czuję, że już się wystarczająco społecznie „wykluczyłem” i chciałbym coś z tym zrobić. Może tym razem mniej przypadkowo i bardziej świadomie dowiedzieć się więcej o katedrze, w której budowaniu biorę jakiś tam udział. Ktoś musi pójść na to szkolenie. Bo jak nie my, to kto?

czwartek, 28 lipca 2011

W kolejce...

Wchodzę do budki, gdzie zaczyna się wyciąg na górę, na jakiś prywatny Kasprowy. Odtąd jestem już jednym z podróżników. Ale wcześniej w głowie kolejkowałem wątpliwości i korzyści, czy warto, czy z góry jest ładny widok, a nawet rozważałem czy do tego wierzchołka dotrę. Nigdy nie wiesz jak i gdzie. Język kryje w sobie miarę wszechrzeczy. Zaczynam poznawać słownictwo charakterystyczne dla poszczególnych uczestników spotkań spółdzielczych. Żeby nikogo nie urazić. Czuję się swojsko, kiedy słyszę wyraz kawa, której nie piłem od roku, a podczas zebrań znów zacząłem ją sączyć.

Systematyczność to pożądana cecha, a w moim wypadku nawet heca. Blog jest dla mnie najmniej zaawansowanym czasowo i objętościowo zajęciem w całym tygodniu pisania, jednak wymaga mojego wkładu właśnie we czwartek. Ale najważniejsze, że zaangażowałem się w informowanie współuczestników/czek o nowinkach prasowych i aktualnościach dotyczących podmiotów ekonomii społecznej. Odkąd jest to moim obowiązkiem, moja wiedza rośnie szybciej. Spółdzielnia socjalna kojarzy mi się teraz z krajami innymi niż Polska, właściwie powinienem wymienić Włochy i Wielką Brytanię jako te miejsca, w których taka działalność ma miejsce na dużą skalę. Liczebność podlaskich spółdzielni nie przekracza dziesiątki, jeśli dobrze pamiętam. Spółdzielnia w Łapach pojawiła się niedawno w mediach za sprawą kłopotów, czytam za to o przykładnych spółdzielcach z innych województw i marzę o naszej wizycie studyjnej w jakiejś innej. Poniedziałek w OWOP-ie zaskoczył mnie swoją ciepłą atmosferą. Statut jest napisany językiem, który wydaje mi się czasem obcy. Oswajam się z nomenklaturą administracyjną. Wizyta studyjna nie daje mi spokoju, mam nadzieję znaleźć całkowicie bezpłatną, łącznie z kosztami przejazdu. Jestem ogromnie ciekaw jak funkcjonują inne tego rodzaju podmioty.

Na jednym ze spotkań były makabryczne żarty na temat produkcji i przyszłej działalności. Padły słowa trumienka, wesele, rozwód, potem śmietnik, elegancja. Właściwie antagonizmy nie mające sobie równych, ale cóż z tego. Nadal szukamy lokalu. Jeśli będzie odpowiednio mroczny, wszelkie funeralne zamysły będą w cenie, jeśli zaś jasny i przestronny, będą królować gastronomiczne fantazje. Liczby nie były nigdy moją mocną stroną. Usłyszałem w poniedziałek, że wzorem można opisać działalność człowieka, dzięki czemu da się ustalić odpowiednie wynagrodzenie. Moim wzorem na choćby spanie jest ja plus łóżko, wzorem partnerskim jestem ja plus ona plus łóżko. A wzorem dla spółdzielni jest ja, ona, on, oni, plus, plus plus, a dalej jest tylko rozmowa, śmiech i bezsenność, bo łączy nas wszystkich idea współpracy w ramach projektu, nad którym jeszcze wiele nocy spędzimy z nosem w komputerze i w dokumentach. Nie wszyscy się znają po godzinach, przyjdzie i na to czas. Ale na razie trzeba ustalić formalności, atmosfera sprzyja postępom, dzięki liście obowiązków ustalonych na forum. Rozliczanie innych nie jest moją domeną, ale pozwalam na weryfikację swoich obowiązków, dzięki czemu wiem, że mój wkład jest już moją powinnością. Z przyjemnością podejmę się nowych spraw. Idę ulicami i myślę, że ten albo tamten budynek może być naszą siedzibą, dziś z Leszkiem sfotografowaliśmy przy okazji dwa kolejne lokale. Mam nadzieję, że włodarze będą nam przychylni, bo już przyzwyczaiłem się do myśli o spółdzielni. Dla mnie jest ona faktem. Czekam tylko na sakramentalne tak, zawsze mogę powiedzieć nie, ale nie w głowie mi to.

środa, 27 lipca 2011

Zazwięrzęcenie posta

Lubię przypominać sobie, jak myślałem o swojej przyszłości kilka miesięcy, pół roku, rok wcześniej. Przy każdym takim „odlocie”, spowodowanym najczęściej wąchaniem farby drukarskiej na kartkach nowej książki, dziwię się (albo tylko udaję) jak to sprawy zaszły.

I tak np. w styczniu bieżącego roku mrówkojad z kulawą trąbą by się nie spodziewał, że ten tutaj piszący egzemplarz człowieka będzie za ponad cztery miesiące zrywał z twarzowej części czaszki czerwoną taśmę i w centrum miasta, na chyboczących się kończynach, bleblał przez megafon wśród współczłonków i współczłonkiń zacnej Grupy IRIS. Do której zresztą przystąpił ciut wcześniej na zasadzie „choćby mury pękały a skały defekowały”.

Kremowym pingwinom z wiadrami by się nie przyśniło, że włączy się toto w działanie teatru amatorskiego, choć zna się na tym jak bażant na kręceniu muchy.

Sroki, co zawracają nad naszym niebem, gdyż nie mogą przekraczać strefy Schengen, zrobiły skrzydełkami facepalm, kiedy wepchał się jeszcze do stowarzyszenia pełnego kultury i dialogu, które 9 łamane na 12 ma w nazwie.

Ale mało mu i tego, zachciało się jeszcze ekonomii społecznej. Bezczel jeden!

Z premedytacją i kierując się czystym egoizmem działa wśród ludzi, z ludźmi, dla ludzi i jeszcze śmie mieć z tego powodu satysfakcję.

Zamiast zajmować się sprawami światowymi, rozprawiać godzinami o zgonach wielkich piosenkarek, płakać w statusach i opisach zanawiasowanymi średnikami oraz kłócić się z przechodniami o to, co miał na myśli minister X w radiu S, to toczy się chłopię na zdezelowanym dwukołowcu w tę i nazad, rozkminia lokalność, dyskutuje, czasem się kłóci (momentami ze sobą) i uciechę ma z tego.

I niech mu się wiedzie. Niech mi się wiedzie. I tego sobie życzę 27 lipca, ot tak, bez osobistej okazji.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Post zasypiającej nad klawiaturą

Moi kochani i moje kochane!

Piszę tego posta, choć prawdę mówiąc straszliwie jestem senna. Tym razem zamieszczę tylko króciutką notkę o tym, co u nas słychać, a następnie wskakuję do łóżka i śpię (o ile oczywiście mój synek Edgar mi na to pozwoli, bo może być różnie). 

Wczoraj nasza spółdzielnia uzyskała nazwę. Prawdziwą! :) Wzięliśmy pod uwagę kilka różnych propozycji i w drodze głosowania wybraliśmy tę, która spodobała się największej ilości osób. Jest mi niezmiernie miło przedstawić Spółdzielnię Socjalną Akcja Kooperacja w Białymstoku (w skrócie: SSAK w Białymstoku; prawda, że fajnie? :)). Pomimo innych pomysłów przywiązaliśmy się do tej spontanicznie wymyślonej przez Krzysia nazwy, która pojawiła się już na samym początku naszej współpracy, w pierwszym mailu.

Ponadto byliśmy dzisiaj w Ośrodku Wspierania Organizacji Pozarządowych i zostawiliśmy do wglądu nasz statut, nad którym tak skrupulatnie ostatnio pracowaliśmy. Szczególne brawa należą się Ernestowi, Edycie i Grzesiowi, czyli naszemu komitetowi statutowemu, który spisał się wspaniale. Brawo!!!

Idę spać. A ponieważ tak mało dzisiaj napisałam, to na pocieszenie zamieszczam zdjęcia, na których są członkinie i członkowie SSAKA w Białymstoku :). Kasia - nasza fotografka, uwieczniła jedno z naszych spotkań. To my i tak wyglądamy, gdy pracujemy. :)





niedziela, 24 lipca 2011

Moje prywatne PKD albo do czego jestem zdolny

Słowa klucze, statut, status, zawód, konkretne realizacje, szuflady rynkowe, wszystko prowadzi do zaklasyfikowania, jakiegoś PKD, dokumentowania kwalifikacji, rozpoznania na rynku pracy. A ja jeszcze nie wiem, do jakiej szuflady wrzucić swoje dane. Wszystko trzeba ustalić, zapisać, przemyśleć, poprawić. Niemało tego, a formalności należą do tych spraw, które nie są moją mocną stroną. Będzie mnóstwo okazji, żeby to zmienić.

Łyżka, nóż, widelec, szczypce i cała reszta, wyposażenie godne głodomora, ale jak tu się zabrać za potrawę zwaną spółdzielnia socjalna? Nie mam sztućców, muszę wszystko przyswoić. Czuję się jak biały człowiek na dzikim zachodzie. Przygotowania trwają, a ja wciąż jestem głodny, czekają na mnie mimo wszystko... Koledzy, koleżanki, głodni działania czekają na mnie na każdym spotkaniu, a ja czekam na nich.

Dziennik sieciowy? W moim przypadku raczej tygodnik, może z czasem półtygodnik, codziennik, półdziennik, godzinnik, minutnik odpada, to nie Ulisses Joyce’a. Pamiętam takie minutniki, 3 minutki dla jajka, 5 minutek dla jajka.

Jeżeli w innych blogach znajdziecie podział na dzień i noc, parytet obyczajowy, społeczny, to w moim znajdziecie surrealizm, w którym prawo jest po mojej stronie, pozwala mi na zachowanie własnej tożsamości i ustalanie własnych reguł, jednak z poszanowaniem godności spółdzielni i innych ludzi.

Moje początki udziału projekcie sięgają entego spotkania zapaleńców, kiedy to Leszek zadzwonił do mnie i zaproponował udział na zasadzie, może coś z tego będzie, co było wyrazem jego rezerwy wobec projektu. Owa rezerwa zmniejsza się z każdym kolejnym krokiem. Miał na myśli, że może wykluje się z tego jakieś zatrudnienie.

Rozmawiam z ludźmi i przekonuję się do tego, co powiedział Krzysztof Wróbel, niewielu ludzi, nie wyłączając mnie do niedawna, wie, co to takiego spółdzielnia socjalna. Dla mnie to na razie konieczność wcześniejszego wstawania, sporządzania prasówki na forum od wczoraj i widywania fajnych ludzi od pierwszego spotkania. Komuna hipisów? Tak. Ideały? Tak. Praktyka? Tak. Ja to wszystko pogodzić, zapytacie? Nie wiem, po prostu ufam intuicji i własnym zmysłom. Łatwiej mi jak dotąd powiedzieć, kim nie jestem w projekcie, niż kim jestem w tym przedsięwzięciu. Dlatego zwlekałem z napisaniem na blogu czegokolwiek. Niektórzy mówią, że mam lekkie pióro, może mają rację. Za chwilę kolejne spotkanie, niedzielne, które wolę od wszystkich innych o tej porze. 

Zobaczyłem światełko, okazuje się, że sam jestem jego źródłem. Potrzebowałem przyjść na spotkanie kilkunastu gniewnych ludzi, żeby się przekonać o tym. Oberwałem rykoszetem, patrząc w ich oczy pełne zapału.

Szukanie lokalu, uchwalanie statutu, wymyślanie nazwy, wszystko to jak ze snu. Biznesmen może inaczej na to spojrzy. Ja nigdy nie czułem się biznesmenem, chociaż miałem doświadczenia jako handlowiec. Może kiedyś o tym wspomnę, ale tylko jako kontekst dla pięknej działalności we wspólnocie. Zwlekałem z publikacją pierwszego postu, ale już wiem kim jestem na blogu, w spółdzielni, w swojej pracy. Jestem jednym z was. A wy? Jesteście nami w przeddzień spotkania. Tak będę was traktował, na równi ze sobą. Wolność, równość, braterstwo? Kieślowski pokazał, że niekoniecznie. My wymyślamy własną rzecz niepospolitą. Czuję się jak w starożytnych czasach powstawania demokracji albo w latach sześćdziesiątych, kiedy rodziły się komuny hipisów. Jestem podekscytowany i wychodzę na kolejne spotkanie.

sobota, 23 lipca 2011

Smaki i Smaczki

Jesteście spragnieni lub głodni. Wokół Was duże wojewódzkie miasto i wydaje się Wam, że jest ono w stanie zaspokoić wszelkie Wasze potrzeby w tej materii. Akurat nie jesteście w nastroju, aby gotować. Może nawet w ogóle tego nie lubicie, albo nie umiecie, a Wasza sytuacja materialna pozwala Wam na częste lub rzadsze wędrówki po kulinarnych zakątkach metropolii. Wszystko zależy od pory dnia, potrzeby chwili i indywidualnych gustów wypracowanych na przestrzeni lat. Gdzie się wtedy udajecie?

Macie ochotę na ekspresową kawę w jednorazowym kubku dopijaną w biegu na przystanek gdzie właśnie ucieka autobus? Jednak nie? Lepiej wyjść trochę wcześniej i w klimatycznej atmosferze maleńkiej kawiarenki w jakimś cichym zaułku przy głównej ulicy delektować się smakiem napoju przy porannej gazecie. A może jeszcze jakaś przekąska? Kanapka z mozzarellą, jajkiem, pomidorem, bazylią i rukolą ze szczyptą morskiej lub himalajskiej soli, odrobiną pieprzu i orzeszków pinii na miękkim razowym chlebie. Czy wystarczy jednak jajecznica z byle jakim chlebem i smarowidłem, bo kto teraz śmie marzyć o prawdziwym maśle? Może chodzi tylko i wyłącznie o szybki, energetyczny posiłek w porze lunchu. Samotnie, albo w oswojonym towarzystwie znajomych, przyjaciół, a nawet romantyczniej, tak tylko we dwoje. Czy miejsce i jego wystrój się wtedy liczy czy nie? 

Najlepiej zjeść tańszy obiad w jakimś zatłoczonym, ale wypróbowanym barze mlecznym ze stałym jadłospisem królującym na tablicach, tak? One wiszą tam już od tylu lat, że klienci nauczyli się wszystkiego dawno na pamięć i wiedzą, co jest dostępne i o jakiej porze dnia. Raz na kilka tygodni podchodzi tam tylko taka pani ubrana na biało i mokrą ścierką wyciera ogólnodostępne i zewsząd widoczne menu. Może jednak lubicie od czasu do czasu poszukać jakiegoś nowego miejsca? Takie duże miasto, a tak mało lokali gastronomicznych zaspokajających Wasze potrzeby żywieniowe związane z dietą lub preferencjami kulinarnymi. Wolicie być obsługiwani przez kelnerów czy chcecie dostać z miejsca niekoniecznie gorący posiłek w bufecie? Zjeść, wypić, uciec i zapomnieć. Ruszyć dalej ze swoimi codziennymi sprawami. Szwedzki stół z jedzeniem na wagę, czy elegancko przyrządzone dania, których aż szkoda jeść, bo nie chcecie zepsuć pieczołowicie zaprojektowanej kompozycji szefa kuchni? Chcecie też wyjść na podwieczorek, albo kolację na mieście wracając z wernisażu, albo tuż po pracy, bo w piątek macie zmianę do 20-ej i już padacie ze zmęczenia i głodu. Zdarza Wam się zaryzykować szybki posiłek fastfoodowy wlokąc się lunatycznie z długiego rauszu czy marzycie o wegetariańskim bistro dla wszystkich nocnych Marków z kuchnią otwartą do najwcześniejszych godzin porannych? Co wtedy zamawiacie? 

Przychodzi kolejny dzień i cykl zaczyna się od nowa. Większość z Was chyba specjalnie za dużo o tym nie myśli. Jeżeli nie macie ulubionych miejsc to ostatecznie wchodzicie prędzej czy później do jakiegoś baru lub jadłodajni wiedzeni przyzwyczajeniem, impulsem, albo grupą znajomych, która decyduje za Was. Uwierzcie lub nie, ale na ostatnich spotkaniach „Akcji Kooperacja” bardzo często zadawaliśmy sobie podobne pytania. Ilu ludzi – tyle odpowiedzi, czasami skrajnie skonfliktowanych, albo różniących się jedynie drobnymi detalami, które jednak zawsze się liczą. Warto o tym troszkę pogadać i znaleźć jakąś wspólną wizję, bo o to w końcu chodzi w tej całej „Akcji Kooperacja”. Między innymi o to.

środa, 20 lipca 2011

W poważnym tonie o tym, że „można”

Lubię, kiedy mój dzień jest aktywny. Lepiej być w ruchu, bo ruch to życie, energia, a także praca, bez której nie byłoby rozwoju i świata, który znamy. Stanowi ona wartość bezcenną i świadczy o naszym człowieczeństwie, o tym kim jesteśmy.

Dla wielu osób pojęcie „praca” znaczy jednak tyle, co przykry obowiązek i wiąże się z poczuciem nudy, rutyny, niespełnienia, stresu i konieczności. 

W dzisiejszych czasach, w gonitwie za zyskiem i drapieżnej bitwie z silną konkurencją o każdego, potencjalnego klienta, zapomina się o człowieku, który zdegradowany staje się tylko przedmiotem – środkiem, który ma przynosić dochód. W biznesie nie ma miejsca na sentymenty. Liczy się firma (twór właściwie wirtualny – coś, co kojarzone jest z przyciągającym uwagę, charakterystycznym znakiem graficznym –logiem), a nie ludzie - jej pracownicy. Doświadczyłam tego na własnej skórze. Jestem mamą pięciomiesięcznego chłopczyka. Niedawno skończył się mój urlop macierzyński. Nim to nastąpiło, moja nowa przełożona (kobieta, która najprawdopodobniej pewnego dnia również postanowi być matką) oznajmiła, że na moje miejsce zatrudniła już dwie inne osoby, a ja tym samym straciłam pracę i stałam się osobą bezrobotną. Nie liczyło się to, że byłam zawsze pracowita, kompetentna i lojalna, że mam spore doświadczenie i wcześniej pełniłam wiele odpowiedzialnych funkcji. Nie opłacało się na mnie czekać, bo przecież czas to pieniądz.

Spółdzielnia, którą pragniemy wspólnie zbudować, dzięki specyficznej formule, która zakłada, że wszyscy jesteśmy tak samo ważni, może stać się gwarantem naszego bezpieczeństwa i pozwoli uniknąć wielu przykrych, podobnych do moich, sytuacji i zawodów. To prawda, że rynek jest drapieżny, a sukces wymaga wielu wyrzeczeń i poświęceń, ale ważne, aby zawsze pamiętać o tym, że to pieniądz jest dla człowieka, a nie człowiek dla pieniądza. Wszyscy obserwujemy niestety odwrócenie tego porządku, przez co czujemy się nieistotni, wciąż pomijani.

Inicjatywy, podobne do tej, wpisujące się w dziedzinę ekonomii społecznej, dają możliwość zarobku i poczucie, że jest się kimś ważnym, znaczącym, właściwie niezastąpionym. Jeśli powstanie nasza spółdzielnia i uda się faktycznie pogodzić wartości etyczne, które reprezentujemy z umiejętnościami ekonomicznymi, to będzie to świadectwem dla innych, że „można”.

W poniedziałek, jak co tydzień, prowadziłam zajęcia teatralne. Osoby należące do grupy teatralnej miały za zadanie ustawić się w różnych częściach sali, w dogodnych dla siebie pozycjach i śpiewać wciąż jeden dźwięk na wydłużonej spółgłosce „m”. Nasz chór nie wybrzmiał jednak ładnie, ani wyraziście, dopóki nasz kolega nie zaproponował ciekawego rozwiązania. Kiedy wszyscy razem zbiliśmy nasze ciała w jedną, ciasną gromadę, tworząc swojego rodzaju „embrion”, czy „kokon” i zaśpiewaliśmy dokładnie w ten sam sposób, co poprzednio, nagle nasze głosy zlały się w jeden, harmonijny, czysty dźwięk.

Podstawą jest więc bycie razem i słuchanie siebie nawzajem. Wtedy właśnie „można”. :)

wtorek, 19 lipca 2011

Ceglani samobójcy

Co jak co, ale miejscówa by się przydała. W celu wyniuchania godnego habitatu, dwójka Akcjonariuszy Kooperuszy wędrowała dziś po okolicach centrum naszego pięknego, dumnego, trochę rozkopanego miasta. Nie spodziewali się, że będzie to podróż wśród rozchwianych emocjonalnie budynków, gotowych w każdej chwili skończyć ze swym życiem.

Domy murowane mogą być różne. Zaniedbane, odnowione; z otworami zabitymi płytą wiórową, pilśniową i chrom wie jaką albo nawet nie – tu znów dwa podpunkty: z szybami całymi lub kamieniem łupanymi; z wejściem od frontu, od tyłu, gdzieś na boczku, czasami nawet bez widocznego wejścia. Jeśli jednak mają w sobie „coś” (i nie mam tu na myśli wmurowanego w ścianę trupa), to bardzo prawdopodobne, że grożą zawaleniem. Informują o tym tabliczkami przymocowanymi w najbardziej transparentnych miejscach. Może robią to specjalnie, żeby im ktoś pomógł?

„Depresja zawaleniowa” dopada zwłaszcza te budowle, które znajdują się najbliżej szczególnie ważnych miejskich inwestycji. Można byłoby pomyśleć, że dolegliwość ta przenosi się drogą kropelkową. W jednym momencie niemalże, postanawiają się te biedne istoty zawalić. Czasami wolą nie czekać i palą się (bynajmniej nie ze wstydu) raz, a jak nie daje to skutku to i kilka razy. Był taki przypadek na Sienkiewicza...

Co ciekawe, ich drewniani krewni nie wykazują symptomów głębokiej niechęci istnienia. Walą i palą się bez ostrzeżenia. Właściwie, to im jest trochę łatwiej.

Szalenie przyjemnie byłoby ocalić coś ze starej tkanki miasta i tchnąć w nią nowe życie. Tylko trzeba „byłoby” zamienić na „będzie”.

sobota, 16 lipca 2011

Czymże jest imię?

Na tym etapie rozwoju grupy inicjatywnej Akcja Kooperacja warto zacytować bardzo popularnego klasyka z naszego śródziemnomorskiego toposu kulturowego. Choćby po to, aby rozpocząć dyskusję. „Czymże jest imię? To, co zwiemy różą, słodko pachniałoby pod każdym innym imieniem. Może i tak, ale powiedzcie szczerze, kto chciałby być członkiem spółdzielni socjalnej o nazwie "Moloch", albo Utopia? Lekkomyślne rozwiązanie kwestii imienia nie byłoby może przyczynkiem do szekspirowskiej tragedii, ale wzbudzałoby zapewne wiele skrajnych, nie zawsze pożądanych emocji: od śmieszności po obojętność. Każde dziecko ma to szczęście i niefart, że nie może samo decydować o tym małym aspekcie własnej tożsamości zanim osiągnie wiek dojrzały. Niby nie może to mieć żadnego logicznego związku z jego charakterem i przyszłymi dokonaniami, ale zawsze odciska na nim własne, nie do końca zauważalne na pierwszy rzut oka czy ucha piętno.

Imiona powstały na potrzeby komunikacji interpersonalnej i społecznej. Jedno słowo miało jednoznacznie określić człowieka, umożliwić odróżnienie go od reszty. Na początku nadawano je z intencją ochronną, albo pobożnym życzeniem rodziców związanym z przyszłością pociechy. Dzisiaj nie przywiązuje się już do tego takiej wagi jak kiedyś. Mamy w dokumentach wiele imion, podwójne nazwiska z myślnikami i różne ksywki przyporządkowane jednej osobie, do których można dorobić w internecie nieskończoną ilość tożsamości. Załóżmy jednak, że chcąc się ustrzec przed ewentualnym, zdecydowanie przedwczesnym, kryzysem tożsamości cofamy się na chwilę do pradawnych czasów. Nasza latorośl ma już około siedmiu lat (bo czas płynie nieco inaczej dla spółdzielni i ludzi) i nadchodzi czas postrzyżyn, a zatem wyboru właściwego dorosłego imienia.

Ania Poraszka, Krzyś, Edyta, Ernest Niehemingway, Ewelina, Grześ czy Grzegorz, Karola, Kasia, Katarzyna, Krzysztof Bitels nie Krzyś, Łucja, Kudłaty, Olga, Paweł, Klimek, Sylwia i Lech... Leszek, a może jednak Lech? W papierach mam Lecha, ale przedstawiam się, jako Leszek. Sam nie wiem czemu... Matki i Ojcowie oraz dojrzewający zarodek. Co na to sama Spółdzielnia? Niech się Spółdzielnia wypowie! :)

czwartek, 14 lipca 2011

O(!) Statucie!

Statut. Z pozoru rzecz nudna i pokręcona jak top lista bałkańskiej muzyki pop. Wąż rozdziałów, paragrafów, artykułów, punktów i podpunktów, terminy zawite, „praca i płaca” i jak to w prawdziwej fabule grozy „załatwianie” uchwał, członków, biegnących terminów - dosłownie wszystkiego. Gdy człowiek zbliży się do tej regulaminowej Gorgony i ogarnie wzrokiem jej niebotyczne rozmiary, dołoży do tego stronice Prawa Spółdzielczego i przykładowe statuty, odruchowo cofnie się o krok i wyda okrzyk przerażenia, a przynajmniej posępne mruknięcie.

Dedlajn jednak na horyzoncie i żadnej drogi ucieczki, bo „skoro chcieliście i chciałyście, to macie...”. Więc gromadzi się ta grupa optymisto-realistów i optymisto-realistek i zabiera się do pracy, jak chłop, czy ewentualnie baba, do jedzenia ślimaka.

Czytają powoli jak żółw ociężale,
Niektóre osoby patrzą ospale,
Trudne są hasła w tym bagnie mozołu,
Wytrwale to jednak rozwieją pospołu,
I biegu przyspiesza, pracują chędogo,
Tłumaczą, myślą, dyskutują mnogo.

W pierwszym rozdziale sprawy ogólne,
Podstawy, miasto i obszary wspólne,
W drugim cele i przedmiot działalności,
Po co i na co, szalone ścisłości,
Trzeci rozpatrzy, co i kto może,
Praw i obowiązków kolejne rozdroże.

Czwarta część wskaże zasady współpracy,
Piąta wkłady do spółdzielczej tacy,
Szósta konkretnie o naszej robocie,
Siódma o stołkach i zapasach w błocie,
Gdzie Rada Nadzorcza i Zarząd Spółdzielni,
Takoż do rządzenia, jako i do kielni.

Ósmy rozdział o skromnym majątku,
Rzeczy niemożliwe w dziewiątym są wątku,
Dziesiąty na koniec, tylko jedno zdanie,
Dowiesz się jakie, kiedy spojrzysz na nie.

Tak to to, tak to to przejrzeliśmy i przejrzałyśmy wszystko. Wątpliwości i nieścisłości od groma. Nie był to jednak kres zmagań, lecz dopiero początek, bo święta trójca - a z występami gościnno-doradczymi nawet czwórca i piątnica (pozdrowienia dla Łomży) – musiała jeszcze raz zmierzyć się ze Statutem, bo literówek, błędów stylistycznych i nierówności płciowych nie ustrzegł się nawet sam KRS.

Na deser gąszcz kategorii Polskiej Klasyfikacji Działalności i tu ze śmiechu bić głową o ziemię można. Bo któż w poważnym spisie spodziewałby się hodowli krokodyli, emu, produkcji statków kosmicznych i zatrudniania wróżbitów? Na pewno ja.

Jeszcze tylko kosmetyka i strzeż się OWOPie naszego dziecięcia-monstrum, które wkrótce do Was przyprowadzimy!

poniedziałek, 11 lipca 2011

Spółdzielnia socjalna? A co to?

Od kilku ostatnich tygodni współpracuję wraz z innymi cudakami z planety idea nad tajemniczym tworem, zwanym „spółdzielnią socjalną”. Takich wynalazków w Polsce powstało już podobno wiele, lecz w metropolii białostockiej nikt nie słyszał ani nie widział podobnego dziwa na uszy i oczy swoje, jak świat szeroki od Starosielc po Pietrasze i długi od Fast po Dojlidy.

Białostoczanie - ziomki nasze rodzime, kiedy dowiadują się o pracy nad tajemniczą „spóldzielnią socjalną”, to oczy ze zdziwienia wybałuszają na zewnątrz i ustka w rulonik zawijają tak, że wyglądają zupełnie jak sympatyczne, choć nienajmądrzejsze rybki. Aby przywrócić im poprzedni wygląd, nie obejdzie się bez wytłumaczenia samego terminu, a także istoty i sensu naszych działań.

Niestety większość Białostoczan, uzyskawszy odpowiedź na nurtujące pytanie: „A co to ta spółdzielnia socjalna?”, zmienia wyraz twarzy na podwąsowo- uśmieszkowy z oczkiem zmrużonym, zeszparkowałym, a następnie z nutką ironii i politowania w głosie, ale i satysfakcją, że już rozumie, rubasznie rzecze: „Toż to komuna!”. No i nijak idzie przekonać kogoś takiego, bo on już wie, że „racji bytu toto nie ma, że szklane domy, że komuchy - czerwone cwaniaki, że pozabijamy się, ani ładu ani składu nie będzie, a czy się stoi, czy się leży, 200 złoty się należy, apokalipsa, szatan, radzieckie zło, a po papier toaletowy stało się godzinami w kolejce!”. Z kimś takim dyskusji niestety nie ma.

Dyskusja natomiast jest prowadzona z powodzeniem w grupie inicjatywnej „Akcji Kooperacja”. Choć różnimy się między sobą i nie zawsze mamy takie same zdanie i jednolitą wizję, to potrafimy rozmawiać i cieszyć się swoją różnorodnością. W przeciągu trzech dni udało nam się stworzyć statut, który aktualnie jest formułowany punkt po punkcie. Wszyscy z "zaangażowaniem” J (podczas jednego z naszych spotkań ustaliliśmy, że "zaangażowanie" stanowi dla nas wartość nadrzędną w pracy) przykładają się do powierzonych im obowiązków i zadań na rzecz powstania spółdzielni. Już teraz widzimy efekty naszych starań. „Kolektywnie” nie znaczy więc „źle”, bo przecież co dziesięć głów to nie jedna,a dwadzieścia rąk to nie para. J

Wszystkim niedowiarkom, co sądzą, że zbzikowaliśmy i mamy tak zwane „kuku na muniu”, zamierzamy pokazać, że chcieć to znaczy móc, a świat nie jest ani czarny ani biały, lecz bujnie kolorowy! Hip hip! Hura, hura, hura!!!

wtorek, 5 lipca 2011

Gustawa dylematy przedśmiertne

Gustaw umiera. Leży na łożu śmierci i za chwilę zasadzi kopa w ten nieszczęsny kalendarz, w którym już dawno nikt nie zrywał kartek minionych miesięcy, o przesuwaniu czerwonego okienka na przezroczystej tasiemce nie wspominając. Jeśli przy narodzinach człek jest tabula rasa, to Gucio wszedł w etap pisania ostatnich zdań epilogu. I właśnie strach przed takim momentem, w którym wypadałoby podsumować swoje życie, a nie będzie się miało większych osiągnięć oprócz spłaconego kredytu na mieszkanie, namieszał mi w głowie. Ten tam dogorywający Gustaw może co najwyżej westchnąć lub rzucić budzikiem w okno, za to, że mu nie zadzwonił wcześniej. Ja, mający teoretycznie więcej dni przed sobą, mogę coś z tym dylematem zrobić.

Praca dająca przyjemność i satysfakcję. Takowe zdanie wypowiedziane w kierunku biurowej mrówy, grozi ranami zadanymi zszywaczem, ołówkiem między żebrami i przypięciem kartki „Kopnij mnie” do tylnej części koszuli. Ja, mimo wszystkich opinii niedowiarków i uśmiechów politowania, wierzę w to, że można utrzymywać się z tego co się lubi, wśród ludzi, z którymi zawsze możesz się dogadać i to tu w Polsce Ź, a nawet teraz, w czasach napierającego „zepsutego” Zachodu. I jako wzorcowy element demoty-fejsbukowego pokolenia odwracam się do tych nieszczęsnych Gustawów i mówię „No to patrzcie!”

niedziela, 3 lipca 2011

Diabeł niestraszny

W życiu nie prowadziłam bloga. Pomimo mojego, wciąż młodego wieku, z komputerami i informatyką jestem, wstyd się przyznać, raczej na bakier. W jakimś stopniu zawstydza mnie ten fakt, a nawet niepokoi. Dlatego założenie bloga (podobno nie ma nic prostszego!) wzięłam, jako członkini Akcji Kooperacja, na siebie. Zadanie to ma mi, osobie akomputerowej, pomóc w przezwyciężaniu lęku informatycznego. Postanowiłam zmierzyć się ze swoim wyimagonowanym potworem, który wyskakuje nie z szafy, jak u większości małych dzieci, lecz na ekranie kompa.

Teraz, kiedy po raz pierwszy piszę ten blog, straszydło nie wydaje mi się już wcale takie straszne. Właściwie, to czuję się w tej chwili tak fantastycznie, że chyba powinnam przyznać, iż okazało się ono całkiem sympatyczne i najprawdopodobniej zaprzyjaźnimy się na dobre. Nie warto więc zamykać się na nieznane doświadczenia i uciekać od tego, co wydaje się trudne, czy mniej przystępne. Warto uczyć się, nabywać nowe, a także rozwijać stare, umiejętności, oraz dążyć do maksymalnej realizacji swoich pomysłów, planów i pragnień.

Świat tak naprawdę należy do nas, do ludzi. Wspaniale, iż możemy go zmieniać, wzbogacać, czynić lepszym. I choć rzeczywistość czasami kopie nas po pośladach (a jakże, czujemy ten ból!!!), to my osoby kreatywne, pełne energii, pozostajemy poprawnymi optymistami i wciąż walczymy o nasze marzenia. Akcja Kooperacja może stanowić dobry przykład takiego stanu rzeczy. Nie mamy pracy po studiach? Mamy za to głowy na karku, dobre chęci, wiarę we własne moźliwości i wspaniałe perspektywy. Życzcie nam szczęścia. Z pewnościa przyda się już podczas pierwszych prac nad spółdzielnią socjalną.


A morał niech będzie taki: NIESTRASZNE STRASZYDLAKI !!!