Jesteście spragnieni lub głodni. Wokół Was duże wojewódzkie miasto i wydaje się Wam, że jest ono w stanie zaspokoić wszelkie Wasze potrzeby w tej materii. Akurat nie jesteście w nastroju, aby gotować. Może nawet w ogóle tego nie lubicie, albo nie umiecie, a Wasza sytuacja materialna pozwala Wam na częste lub rzadsze wędrówki po kulinarnych zakątkach metropolii. Wszystko zależy od pory dnia, potrzeby chwili i indywidualnych gustów wypracowanych na przestrzeni lat. Gdzie się wtedy udajecie?
Macie ochotę na ekspresową kawę w jednorazowym kubku dopijaną w biegu na przystanek gdzie właśnie ucieka autobus? Jednak nie? Lepiej wyjść trochę wcześniej i w klimatycznej atmosferze maleńkiej kawiarenki w jakimś cichym zaułku przy głównej ulicy delektować się smakiem napoju przy porannej gazecie. A może jeszcze jakaś przekąska? Kanapka z mozzarellą, jajkiem, pomidorem, bazylią i rukolą ze szczyptą morskiej lub himalajskiej soli, odrobiną pieprzu i orzeszków pinii na miękkim razowym chlebie. Czy wystarczy jednak jajecznica z byle jakim chlebem i smarowidłem, bo kto teraz śmie marzyć o prawdziwym maśle? Może chodzi tylko i wyłącznie o szybki, energetyczny posiłek w porze lunchu. Samotnie, albo w oswojonym towarzystwie znajomych, przyjaciół, a nawet romantyczniej, tak tylko we dwoje. Czy miejsce i jego wystrój się wtedy liczy czy nie?
Najlepiej zjeść tańszy obiad w jakimś zatłoczonym, ale wypróbowanym barze mlecznym ze stałym jadłospisem królującym na tablicach, tak? One wiszą tam już od tylu lat, że klienci nauczyli się wszystkiego dawno na pamięć i wiedzą, co jest dostępne i o jakiej porze dnia. Raz na kilka tygodni podchodzi tam tylko taka pani ubrana na biało i mokrą ścierką wyciera ogólnodostępne i zewsząd widoczne menu. Może jednak lubicie od czasu do czasu poszukać jakiegoś nowego miejsca? Takie duże miasto, a tak mało lokali gastronomicznych zaspokajających Wasze potrzeby żywieniowe związane z dietą lub preferencjami kulinarnymi. Wolicie być obsługiwani przez kelnerów czy chcecie dostać z miejsca niekoniecznie gorący posiłek w bufecie? Zjeść, wypić, uciec i zapomnieć. Ruszyć dalej ze swoimi codziennymi sprawami. Szwedzki stół z jedzeniem na wagę, czy elegancko przyrządzone dania, których aż szkoda jeść, bo nie chcecie zepsuć pieczołowicie zaprojektowanej kompozycji szefa kuchni? Chcecie też wyjść na podwieczorek, albo kolację na mieście wracając z wernisażu, albo tuż po pracy, bo w piątek macie zmianę do 20-ej i już padacie ze zmęczenia i głodu. Zdarza Wam się zaryzykować szybki posiłek fastfoodowy wlokąc się lunatycznie z długiego rauszu czy marzycie o wegetariańskim bistro dla wszystkich nocnych Marków z kuchnią otwartą do najwcześniejszych godzin porannych? Co wtedy zamawiacie?
Przychodzi kolejny dzień i cykl zaczyna się od nowa. Większość z Was chyba specjalnie za dużo o tym nie myśli. Jeżeli nie macie ulubionych miejsc to ostatecznie wchodzicie prędzej czy później do jakiegoś baru lub jadłodajni wiedzeni przyzwyczajeniem, impulsem, albo grupą znajomych, która decyduje za Was. Uwierzcie lub nie, ale na ostatnich spotkaniach „Akcji Kooperacja” bardzo często zadawaliśmy sobie podobne pytania. Ilu ludzi – tyle odpowiedzi, czasami skrajnie skonfliktowanych, albo różniących się jedynie drobnymi detalami, które jednak zawsze się liczą. Warto o tym troszkę pogadać i znaleźć jakąś wspólną wizję, bo o to w końcu chodzi w tej całej „Akcji Kooperacja”. Między innymi o to.
Każdy ma swoje smaki i smaczki, piwo z butli, albo z beczki. Warto by jednak zrobić coś na kształt przewodnika po smakach w podanych jak u Lecha kategoriach. Bardzo fajna opcja!
OdpowiedzUsuń