czwartek, 15 września 2011

Hm...„Education – the Deeper Problem”

Jak powiada słynna azjatycka „Sztuka wojny”: „Jeżeli misja wyjdzie na jaw jeszcze przed rozpoczęciem, trzeba zabić szpiega i wszystkich, którym udzielił informacji.” Dosadne stwierdzenie. Ale na szczęście nie jestem misjonarzem ani wojownikiem, chcę po prostu spełniać się w życiu zawodowym, a donosicielstwo i informowanie to dwa bieguny jednej planety, której na imię rynek. Atakująca z każdej tablicy promocja, ulotkarze, spece od reklamy i tak dalej i… Nasza w tym wszystkim SPÓŁDZIELNIA. To słowo chyba pada najrzadziej na blogu, chociaż jak w religii, jest naszym słońcem i bogiem, jednak zamiast składać jej więdnące kwiaty i wyrywać sobie w rytualnym szale serce, oddajemy się w spokoju przygotowaniom. A w Słowniku Języka Polskiego czytamy: „SPÓŁDZIELCZOŚĆ – ruch społeczno-gospodarczy powstały w połowie XIX w. jako forma samoobrony klas uciskanych przed wyzyskiem, organizujący stowarzyszenia prowadzące własne przedsiębiorstwa.” Dalsze dociekania zostawię na inną okazję albo inicjatywie czytelników. Zachęcam również do komentowania postów.

Spółdzielnia, nie wymawiaj tego słowa nadaremno. To chyba myśl, która nam przyświeca, o czymś ważkim się nie mówi, to po prostu wisi na ścianie w naszych głowach, tuż nad fotelem też może być, nawet można sobie to wytatuować, SSAK spółdzielczy, jeśli ktoś naprawdę zeświruje na punkcie działań obywatelskich. Jak dawniej, tak i teraz CZYN SPOŁECZNY podrywa ludzi do działania, ale nie do zakładania spółdzielni socjalnych, stowarzyszeń czy fundacji, tylko do datków i haseł. Może to nasza druga sarmacka natura, nasz utajony Jekyll i Hyde, syndrom Peerelu, etc. Jaka jest jedynie słuszna sprawa? Ano służąca naszym pożytkom i wynikła z naszych potrzeb, ale nie godząca w nasze żywotne interesy. Ludzie chętni podejmowania pożytecznych obywatelskich inicjatyw nie myślą o Peerelu, ani o tym jak z motyką przez rabatki w centrum przedzierała się inteligencja i robotnicy w celu szukania chwastów, zakładania parku, choćby im. Lenina, który nie wiem nawet czy lubił parki, etc… Trzeba być tu i teraz, nawet jeśli Hindusi mają rację i następna spółdzielnia będzie w przyszłym życiu, ale tak długo nikt z nas nie będzie się niecierpliwił Moi Drodzy. Korzenie wspólnego działania są i pośród kamieni u podnóża zamków i na sejmikach szlacheckich i w romantyzmie i w pracy organicznej pod batem zaborcy, w wolnej II RP, potem w zniewolonej, ale wspólnej przybudówce ZSRR, wreszcie we współczesnej nam krainie, gdzie spółdzielczość jest szansą na budowanie relacji międzyludzkich, między urzędami, instytucjami, firmami, ale przede wszystkim między ludźmi, kochanymi SSAKAMI. 

Chcemy też troszkę leczyć ciała i dusze ludzi mijanych codziennie w autobusie, pociągu, tramwaju, na ulicy, w pracy. W „Historii ciała w średniowieczu” dowiadujemy się od Hipokratesa ( ok. 460-377), któremu to przypisuje się pewną myśl obecną w tekście jego zięcia Polybiosa, także rodem z wyspy Kos, co następuje: „Ciało człowieka zawiera w sobie krew, flegmę, żółtą i czarną żółć – pisze on w dziele „Natura człowieka.” „TEORIA CZTERECH HUMORÓW” jak i inne w owym czasie przywodzą mi na myśl niektóre negatywne stereotypy, zabobony u dzisiejszych ludzi, nawet tutaj. Tak wcześniej jak i dzisiaj nie wyobrażam sobie życia bez dociekań, jednak GRUPA INICJATYWNA nie chce leczyć ani na sposób średniowieczny, ani szpitalny ani domowy, będzie to nasza własna receptura, niegroźna dla zdrowia i pożyteczna wielce. O tym w przyszłości. A teraz powiem, że u nas humorów jest więcej, niż cztery, więcej, niż pięć i tak dalej, a każdy może i Waszemu zdrowiu służyć w przyszłości. Niektórzy z nas są dawcami krwi, jak również część z was, cóż można oddać cenniejszego, niż kawałek siebie. A do tego dzielą się czekoladami za oddaną krew z innymi, sami zjadając jedynie cząstkę, to dobry prognostyk. W średniowieczu: „Społeczne dystynkcje determinują praktykę cielesną i przestrzeganie zakazów.” Chcemy, żebyśmy to my ustalali praktyki wygodne i pożyteczne, a potem społecznie można to nazywać spółdzielczością albo czymkolwiek, etc, ale to wymiar naszej głowy, a nie kieszeni będzie dyktował drogę.

Czerpiemy z doświadczeń własnych i innych, ale wiemy już, czego nie robić, wspomnę z Przedmowy do „Kultury amerykańskiej” tylko jedno zdanie, które Autorowi utkwiło w pamięci: „New York Times”(26 marca 1958 r.) (…). W numerze znajdował się olbrzymi artykuł pt. Education – the Deeper Problem (Wychowanie – problem głębszy) oskarżający Johna Deweya i jego zwolenników o to, że w szkolnictwie amerykańskim „40 lat działalności postępowych pedagogów zostawiło ruiny”.” System edukacyjny w Peerelu też nie był ostoją mądrości, niektóre hasła dotąd wołają z murali na elewacjach, które umknęły nieco przemijaniu. Dziś jest nieco inaczej, możemy znowu artykułować własne zdanie i słuchać innych, obserwować, wysnuwać wnioski, negocjować, dbać o przyjazne relacje w pracy i w życiu. Dlatego ja i ludzie, z którymi współpracuję nie chcemy nowego systemu i wychowywania, będziemy uczyć stawiać pytania i sięgać w różne rejony gospodarki i kultury czasem do liści, czasem do korzeni, a czasem do nasion i siewcy, producenta, stworzyciela, zależnie od tego, co jest niezbędne, jeśli powiemy o dziku, to omówimy wdrapywanie się na koronę drzewa, jeśli lek to może korzenie, jeśli przyjdzie zima lub upał, to może pokażemy, jak znaleźć i urządzić przytulnie dziuplę, jeśli zechcecie herbaty to może zerwiemy dla Was liście, może lipowe, może w Białymstoku, gdzieś obok ciebie. Sięgajcie już dziś po kasztany, dopóki, jak wspomniał przedmówca (Ernest) pary przechadzające się w ostatnich promieniach lata, nie strząsną w podnieceniu niedojrzałych owoców przed Wami.

środa, 14 września 2011

Człowiek kasztanowi wilkiem

Powoli i pogodnie zbliża się do nas jesień. Liście zaczynają zmieniać kolory, słońce nie daje jeszcze za wygraną i raczy nas swym ciepłem, a co szczególnie radosne - zdechła już większość komarów. Oddalamy od siebie wizje corocznej kaszany jaka nastąpi już niebawem, kiedy to chodniki zamienią się w rozległe kompostowniki z gnijącymi odrzutami roślinnymi, zmieszanymi z psimi odchodami. Deszcze zacinające po twarzy, wilgoć wnikająca między ubrania. Z jednej strony szarość, z drugiej oczojebne kalosze we wzory, które dawno już stały się passe. Ale to przed nami, a w tym momencie cieszmy się ostatkami lata, którego rozkładającego się trupa będziemy wkrótce oglądać.

Są ludzie, którzy świadomi upływającego czasu korzystają z pięknych dni. Spacerują parami, cieszą się, obdarowują pocałunkami, grzeją nawzajem łapki w miłosnych uściskach. Idealny przykład takiego tandemu przytuptał na skwerek za Urzędem Stanu Cywilnego. Dostojny młodzieniec z arafatką na szyi i dama jego serca w rureczkach pomykająca. Piękni, młodzi i zdrowi jak biologia nakazuje. W pewnym momencie przystają, wzrok kierują ku górze i twarze ich rozpromieniają się w bananowych wyrazach gemb. Kasztany! Świeże i niedostępne poniekąd ze względu na różnice wzrostu fotosyntezującego olbrzyma i dwójki naczelnych pod nim stojących.

Rurecznica przystępuje więc do ataku wymownym spojrzeniem na chłopaka.

“Jeśli nie chcesz mojej zguby,
Zdobądź mi kasztana luby.”

Ponieważ Arafaciec nie może zawieść oblubienicy, chwyta pełną butelkę wody Perlaż lub innej modnej Spodtaterzanki (pamiętajcie, że noszenie poręcznej buteleczki H2O w garści podczas spaceru jest trendy, tak jak pomaganie zresztą) i pruje nią raz po raz w koronę drzewa. Z początku efekt znikomy, głównie słychać trzask gałęzi, spada trochę liści, ale w końcu jest! Przedmiot pożądania nimfy nadobnej - brązowa kulka w mięsistej, kolczastej łupinie - trafia do jej rąk. Swoją drogą, jak to niewiele do szczęścia potrzeba.

Radość gołąbeczków nie trwała jednak długo, gdyż ich sielankę postanowiła zakłócić sprzątająca w pobliżu kobieta. Podleciała zaraz na miotle, a właściwie z miotłą i jak to prawdziwa, dwulicowa wiedźma rzekła sympatycznie:

- A co wy tu robicie drogie dzieci?
- Zbijamy kasztany - odrzekł Arafaciec z wyrazem triumfu na przedniej części głowy.
- (Dobrze, że nie bąki) - dodał w myślach narrator.
- Ależ kochani! Wkrótce pospadają same, będzie leżeć ich tu całe zatrzęsienie. Czy musicie tak walić w te drzewo?
- Ale to czekać trzeba, a później takie nieświeże leżą. Niefajne takie.

Kobieta nie rozumiejąc, że młodzież zbiera zapewne surowiec na nalewkę, straszyć poczęła:

- A gdybym tak Twoich zębów zachciała i zamiast czekać, aż będą stare, zepsute, nieświeże i wypadną same, przydzwoniłabym ci ja miotłą w gębę i wybiła kilka? Fajnie by było?

Młodzieniec, który zapewne kilka części Piły widział, miał cień powodu aby starowince uwierzyć i biorąc Rurecznicę pod rękę ewakuowali się, żeby nie było wątpliwości, z minami oburzonymi. Sprzątaczka natomiast wróciła na posterunek, by nadal zaczajać się na boru ducha winne stworzenia hipsterogenne.

I cóż wyniesiesz z tej porywającej jak szczaw na łące opowieści? Gdziekolwiek jesteś, strzeż się leśnej zmory, która może Cię nauczyć cierpliwości. Taka ekologiczna opowiastka do straszenia dzieci przed snem.

środa, 7 września 2011

Przez sen tworzenie

W marzeniach jest pięknie, wspaniale, bezproblemowo, szajning i takie tam złocenia. Chcesz założyć wyjątkowy dom pogrzebowy? Nie ma problemu. Klientów i klientek nie zabraknie. Realizujesz najbardziej wybujałe scenariusze pogrzebów humanistycznych, śpiewy bałkańskie przy spuszczaniu w dół trumny w kształcie Dolly Parton, najazd karłowatych raperów na jednorożcach podczas stypy, nagrobek z piernika...

Z marzeń przechodzisz do realizacji i już nie jest tak fajnie. Miejscowy ksiądz staje w konkurencyjne szranki i podbiera klientów, turbo-folkowym divom psują się samoloty, przychodzi pozew o wykorzystanie wizerunku Dolly, raperzy strajkują, koniom odpadają z łbów stożki itd.

I co teraz? Kopnąć się motywująco w ośrodek zawziętości i realizować plan z całym bogactwem nieistniejącego jeszcze inwentarza czy ograniczyć jednak fantazję, uskromnić zamiary i zaśpiewać samemu, dogadać się z duchownym a kopytnego wierzgającego zmienić na bujanego?

Akcja Kooperacja powoli tego doświadcza. Co prawda, nikogo jeszcze nie chowamy, ale zdarza się już, że ktoś (nawet my sami i same sobie) lub coś strzyka nam śliną w oczy śmiejąc się przy tym sardonicznie. Rozdziawia się do tego i ukazuje przeżutą tartę z jabłek w jamie chłonąco-trawiącej.

Pierwszym naszym zepsutym odrzutowcem Lepy Breny okazał się statut. Niby porządkuje, niby pomaga. Ale tu już trzeba było zrezygnować z produkcji wahadłowców a tam porzucić pragnienie toczenia stali albo prowadzenia restauracji ĄĘ. No nijak nie masz sposobności.

Później z kopyta policzkuje biznesplan. Bądź mądry i baw się w jasnowidzkę. Zgadnij ile czego Ci zejdzie, jak się skutecznie zareklamować lub jakie ceny wprowadzić za rok. Sprawdzamy, męczymy, obgryzamy długopisy, strzępimy języki na podpytywanie.

I gwoździe programów (znaczy się spotkań) - na pewno nie do trumny - czyli informacje, że tu nam nie pomogą, tam nam czegoś nie użyczą, gdzieś indziej trzeba się będzie przebijać młotem pneumatycznym przez beton.

Aleeee... kto by się tam stresował przy tak wspaniale pomarańczowym niebie, jakie właśnie widzę, gdy odwracam się od monitora. Załatwi się młota, skończy biznesplan, a abstrakcjami i nierealnymi marzeniami niech zajmie się pewne Tworzywo. Idę na spacer.

niedziela, 4 września 2011

Małe i duże miasteczka

Pozdrawiam z małych i dużych miasteczek. Tych pozornie pustych i innych, nieco sztucznie wypełnionych obietnicami lepszego życia. Spóźnione wakacje dopadły w końcu i mnie tuż przed publikacją tego leniwego, spóźnionego posta. Podróżuję teraz troszkę po Polsce w poszukiwaniu chleba i zazwyczaj go znajduję. Chleb? Więc czemu wakacje?! Wakacje od Białegostoku. To na pewno. Nie mam większych problemów z oddzieleniem od siebie czasu pracy i wypoczynku, bo zbyt często i niebezpiecznie zlewały się one ze sobą i teraz w wielu przypadkach ciężko odróżnić mi jedno od drugiego. Tak więc zabawianie klientów pewnej sieci komórkowej w nowootwartych salonach na terenie całej Polski dostarcza mi dziką, wakacyjną przyjemność i coś na kształt wypoczynku. Pomijam tu świadomie pewne mroczne, marketingowo-promocyjne aspekty mojej działalności. Nie warto się tym przejmować. Fajnie, że można się trochę poruszać, pobiegunować” jak Ci staroobrzędowcy uciekający przed złem tego świata. Fajnie, że jest coś do roboty. 

Zapraszam do środka, uśmiecham się. Gadam dużo, bo tak wypada, tego się po mnie spodziewają. Kto? Naturalnie, że organizatorzy mojej pracy. Przecież nie klienci... Należy od razu przejąć inicjatywę i zachęcić do pierwszego kontaktu, zanim ktoś da wyraźny sygnał, że nie jest zainteresowany, ani rozmową, ani nawet zdawkowym odwzajemnieniem uśmiechu. Jeżeli zaatakujesz wyjątkowo precyzyjnie i entuzjastycznie, a rezultat będzie nijaki to przynajmniej wiesz już, że wykonałeś wszystko co w Twojej mocy, aby zainicjować komunikację. Nie muszę nikogo na nic namawiać. Nie muszę nikomu wciskać wątpliwej jakości produktów bądź usług, bez których mogliby się śmiało obyć. Każdy człowiek wchodzi do salonu z własnej, nieprzymuszonej woli. Wtedy proponuję szybki, niby spontanicznie zaimprowizowany konkurs. Dostosowuję jego charakter do pospiesznie typowanego rodzaju klienta bazując na wymianie kilku pierwszych zdań. W końcu nie każdy lubi śpiewać i tańczyć, recytować wierszyki albo robić jaskółki za nagrody. To jest domena grup rodzin z małymi dziećmi. Z dorosłymi wystarczy tylko chwilę luźno pogadać i zaproponować niewinny quiz związany z promowaną marką. Ostatecznie, ci najbardziej oporni wobec wszelkiej aktywności dostają prezent na piękne oczy. Później każdy dostaje kawałek ciasta i wtedy uwalniam ich od swojego natrętnego towarzystwa. Czasami nawet podpisują jakieś umowy. To oczywiste, że każdy dostaje upominki, a raczej tzw. materiały promocyjne związane z marką. I w tych wszystkich małych i dużych miasteczkach większość ludzi oczekuje, często w oficjalnych deklaracjach, że tajemnicza skrzynka z nagrodami kryje w sobie co najmniej telefon komórkowy dopasowany do ich idealnego wyobrażenia. Macie naturalnie świadomość, że są to płonne nadzieje. 

Ciekawe czy w odległej przyszłości... w naszym SSAKu mogłaby kiedykolwiek wykiełkować podobna, niby niewinna, a w gruncie rzeczy bardzo cyniczna idea promocyjna. W końcu każdemu może się kiedyś przytrafić sukces. Czy tego chce czy nie. Tak jak cegła spadająca na głowę lub poślizg na mokrej podłodze w łazience. Z takiej olimpijskiej perspektywy może się nagle zmienić spojrzenie na tych wszystkich ludzi, którzy żyją, pracują i umierają we wszystkich małych i dużych miasteczkach.

środa, 24 sierpnia 2011

Nieistniejąca logika, chory sens.

Białystok ma całkiem niezłe reklamy. Województwo podlaskie też fajnie się promuje. Przynajmniej w porównaniu z poprzednimi latami i piszę to oczywiście wyłącznie ze swojego punktu widzenia. Filmiki promocyjne, jak to reklamówki - ładne, barwne, z pozytywnym przekazem. Na każdej niemalże podkreślany aspekt wielokulturowości. Że niby jest naszą dumą, radością i wzbogaca lokalną społeczność.

Żubr z logo województwa podlaskiego składa się z wielokolorowych pikseli. Symbolizować mają zapewne różnorodność naszej kultury. W rzeczywistości żubr ten powinien być czarny, tak jak podpalone drzwi mieszkania jednej z białostockich rodzin.

Zniszczone elewacje w synagogach w Krynkach i w Orli, zdewastowane pomniki i obcojęzyczne tablice, podpalenie domu modlitwy. To doniesienia tylko z ostatnich dwóch tygodni. Ukazuje się nam obraz całkiem nieprzyjaznego regionu, zwłaszcza jeśli dołożyć do tego relacje wielu osób z zagranicy (studentów, uchodźców, imigrantów) ich rodzin i znajomych, standardowe już ozdabianie murów swastykami i napisami przypominającymi początki ubiegłego wieku, nie tak dawne ataki na obiekty związane z Ludwikiem Zamenhofem i językiem esperanto.

Co na to władze? Smutne, ale od porządkowania tego są służby.

Co na to służby? „Przecież się nie podwoimy.

Sąsiedztwo? Pewnie się boją i nie bez powodu zresztą. A poza tym, czy policjant lub radny się nie boi? W końcu też ludzie. Tylko czy tego strachu nie można pokonać? Czy musimy poczekać jednak na biały marsz ku czyjejś pamięci?

Kim są ci ludzie, którzy tak pieczołowicie dbają o czysto polski (przymiotnik określając zbiór właściwie pusty) wizerunek Podlasia? Nazywają siebie patriotami.

Moim zdaniem poznałem w ciągu ostatnich sześciu miesięcy wiele patriotek i wielu patriotów, chociaż żadne z nich się tak nie określiło. Co ciekawe dresy noszą najwyżej do biegania lub sprzątania, jeżeli łysieją, to z powodów naturalnych, a farb używają do odświeżania pokojów, ewentualnie malowania... na płótnie. 

Działają na rzecz mieszkańców i mieszkanek Podlasia, urozmaicają ofertę kulturalną tego regionu i najzwyczajniej w świecie pracują, również NAD SOBĄ, by być jeszcze lepszymi ludźmi, choć i tak już są zajebiści i zajebiste.

Ale nie, pozwalamy prawicowym wykrętom (zarówno oszołomom z ulicy jak i demagogom zwanym politykami) zagarniać pojęcie patriotyzmu, przez co to słowo nie kojarzy się wielu Polakom i Polkom bynajmniej dobrze. Nie wyobrażam sobie, żeby moje życie było aż tak żałosne i mało wartościowe, żeby poświęcać je na gnębienie innych. Jak dużo strachu i niewiedzy trzeba w sobie mieć, żeby wylewać taką nienawiść? To chyba nawet nie jest wkurzające, to po prostu tragiczne...

wtorek, 23 sierpnia 2011

Miłość ma dwa zęby i gryzie

Uffff… W końcu mogę odetchnąć i skorzystać z tego, że mamy taką wspaniale wygodną, wielką sofę w mieszkaniu. Kolejny dzień ząbkowej traumy za nami. Edgarowi wyrzynają się dwie dolne jedynki. Są ostre jak igiełki, przecinają mu dziąsła, a on wariuje. Jeść nie, spać nie, tu nie, tam nie i wszystko- nie! Drżę na myśl, że to dopiero początek naszej zębatej przygody. Teraz zasnął, a ja mam chwilę spokoju. 

Zaraz? Mam PRAWIE chwilę spokoju, bo mój mąż z kolegami z zespołu urządzili próbę piętro niżej. Dodam, że grają metal, który raczej nie należy do najcichszych gatunków muzycznych.

Moje chłopaki są wyjątkowo głośne. Dodatkowo brudzą, nie zawsze ładnie pachną, wymagają ode mnie sporo pracy i jeszcze więcej cierpliwości. Mimo to są dla mnie niemal wszystkim i zupełnie nie potrafię wyobrazić sobie świata i życia bez nich. 

Rzeczywistość skonstruowana jest w ten popaprany sposób, że kocha się przeważnie tych, którzy są upierdliwi i mają ten jakże wyjatkowy dar doprowadzania nas do szewskiej pasji. Może zresztą to i dobrze, bo przecież miłość trudna nie jest nudna, za to wesoła i można się pośmiać, choć czasami przez łzy.

A propos trudnych relacji! Spotkaliśmy się dzisiaj w naszym, spółdzielniowym gronie, po długiej przerwie, aby zacząć konkretne prace nad biznesplanem. Muszę przyznać, że biznesplan i ja chyba się w sobie zakochaliśmy. 

Biznesplan jest stuprocentowym mężczyzną. Wiem to na pewno, bo go za cholerę nie ogarniam, przez co wzbudza on we mnie ciekawość i rozpala dzikie rządze. Zapowiada się długotrwały, namiętny romans z biznesplanem.

Mężu, który nie wiem, czy czytasz mojego bloga, w najbliższych dniach będziesz musiał powalczyć o mój czas i serce z wyjatkowo silnym i wymagającym rywalem. I co ty na to?

sobota, 20 sierpnia 2011

Nieznośna ciężkość patosu

Spółdzielnia socjalna na etapie grupy inicjatywnej to bardzo eteryczny twór. „Eter” to według pewnego bardzo przydatnego słownika: „wypełniający Wszechświat ośrodek, będący nośnikiem fal elektromagnetycznych” (w ujęciu filozoficznym). Etymologicznie wiąże się z „czystym powietrzem, niebem, a więc mieszkaniem bogów, w końcu zasadą bytu, czyli tym samym źródłem życia, a inaczej piątym żywiołem”. Hmmmm… Staramy się być skromni. Gdy słyszymy takie słowa jak „zasada bytu” to szybko orientujemy się, że jesteśmy o krok od patosu, prawda?

Czasami wkrada się on wbrew naszej woli do rozmyślań o przyszłej spółdzielni. Zazwyczaj przymykamy na to oko i pozwalamy mu ogrzać się chwilkę przy kominku w letnie wieczory (coraz bardziej lodowate ostatnimi czasy). Doświadczenie nauczyło nas, że jak tylko posiedzi już chwilkę to zaczyna śpiewać Międzynarodówkę. Na początku cicho, później coraz głośniej i żwawiej jak ktoś tylko poczęstuje go alkoholem. Twierdzi, że lubi samogon 70-cio procentowy, ale jak się już napije to nagle, niespodziewanie okazuje się, że wcale nie gardzi przedrewolucyjnymi rocznikami Château Margaux.

Z czasem rozpoczyna agitację wśród ludzi na mieście, poczynając od sprzątaczy, a kończąc na kucharzach, radnych, turystach i innych zbłąkanych wędrowcach. Gdy tylko dorwie się do prasy, to drukuje ulotki w piwnicach. W końcu zaczyna domagać się od miasta Pałacu Tryllingów dla nowopowstałego komitetu partyjnego i zbiera ołowiane żołnierzyki pozostawiane gdzieś po kątach w różnych pokojach na przestrzeni wielu lat, aby w końcu wzniecić rewolucję i najlepiej spopielić cały dotychczasowy porządek, aby w jego miejscu postawić kolejną fabrykę z trocin.

Patos to ktoś całkiem zabawny, ale równie irytujący także zazwyczaj, jak już się nieco ogrzeje, napije i napełni skurczony żołądek to w wyniku powodowanej przez niego prędzej czy później burdy musimy wywalić delikwenta na zbity pysk… Tyle w kwestii zdrowo rozumianej gościnności.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Ponowne narodziny

Jest dzień, jakich wiele każdego tygodnia, jest tydzień, jakich mnóstwo w ciągu roku, jest rok, jaki może zaowocować za wiek, jest jesień, która może powalić drzewo. Ciemność, dookoła mnie kształty pozjadały się nawzajem. Potrącam coś i wyczuwam ramy okna, rozsuwam kotary, szarpię za klamkę, w przypływie niepokoju tłukę szybę, otwieram okiennice. Oślepiające światło wchłania mnie i automatycznie wydostaję się na zewnątrz. Świeże, chłodne powietrze wybucha przede mną i omal nie spadam z wrażenia. Teraz, nieco oszołomiony, staję na gzymsie. Jest wysoko, nie wiem jak bardzo, bo widzę nieostro. Jest tylko kontrast czarnej dziury i słoneczna wizja przede mną. Jeszcze się nie nauczyłem patrzeć. Widzę niemrawy horyzont unoszący się jak dym nad rozgrzanym, huczącym mrowiskiem ludzi, kontrolujących emocje, przystrzyżone trawniki, zeszyty w jednym formacie, nad nimi komórki, ptaki, chrabąszcze, wszystkie dzieci usadowione w kółku, wszyscy dorośli samotnie sterczący nad projektem kolejnego dnia, w uścisku trzymający się kurczowo kalendarza i listy zobowiązań, która powiększa się codziennie.

Narodziny, mam nadzieję, że zobaczę narodziny czegoś nowego, co da mi spokój ekonomiczny, przyjazne środowisko pracy, możliwość pomagania innym i sobie. Przede wszystkim pomagamy sobie. Każdy, kto widzi osobę potrzebującą pomocy albo pragnącą rozrywki nagradza siebie albo pomaga sobie.

Oszczędnie obdarowujemy siebie i innych. Teraz trzeba być hojnym. Tworzyć coś z innymi, stoję nadal na gzymsie i bujam się do skoku. Na dole prawdopodobnie jest ocean, który moje wnętrze czuje jak falujące głowy, jak wytłaczankę pełną jajek, jak kosz owoców, jak wszystko, co wspólne, niewidoczne i pochłaniające jak woda, niebezpieczne i życiodajne.

Wewnętrzne dziecko domaga się gniewu, pocieszenia, bezpieczeństwa wreszcie i spełnienia. Potrzebny jest do tego człowiek, idea, plan i to, po co ciągle powstają nowe projekty, czyli pieniądze.

Planowanie i pieniądze… Jestem za mądry na to, by wyprzedziły mnie puste przestrzenie mojego pomysłu. Widzę w nim nieustannie ludzi krzątających się wokół wspólnego dobra. Moja wizja jest bezpieczna. Nikt jeszcze nie wie, jak duży skok trzeba będzie wykonać, żeby na świat mogła przyjść kolejna piękna inicjatywa. Ciężarne umysły koncentrują się na projekcjach, wielki wybuch nie nastąpi. Wszystko kładziemy powoli, to nie piramida oszustw, ale codzienna praca pro publico bono, ale przed wszystkim dla dobra nas samych i dla mnie, dlatego jest tak ważna. Blog tu i teraz…

Nie wspomnę o żadnej spółdzielni, nie zacznę od uścisku dłoni prezesa, nie wyjawię myśli, która zdolna jest położyć fundament pod wspólny wysiłek. To wszystko każdy z nas ma w sobie. Jeśli Wy, Czytelnicy, nie rozumiecie zwyczajnie o co chodzi w blogu Akcji Kooperacji, to powiem, że Was słucham i Wiem o Waszych wątpliwościach. Nie wpisałem nic w ubiegłym tygodniu z jakiegoś powodu. Poczekajcie jednak razem ze mną, idźcie tam, gdzie chcecie, wszystko jedno. Może Wasza droga zaczyna się gdzie indziej, ale skoro interesują Was inne, to znaczy, że akceptujecie wielość i potrzebujecie poczuć kontekst i zobaczyć ostro coś własnego na tle innych. Nie jesteśmy Supermanami, przechodzimy codziennie obok Was i któregoś dnia otworzymy okno i wyleci na Was rój motyli, na razie opancerzeni w artykuły i pomysły budujemy wehikuł, który będzie dla Was tworzył kolory i światła, dla Nas także, My i Wy to jedno. Potrzebujemy Waszej obecności, dlatego dzielimy się swoją…

środa, 17 sierpnia 2011

Kłirzyca

15 sierpnia 2011r., Park Planty przy fontannie na Alei Zakochanych, godzina... późna. Leżymy z Bliską Sercu Duszą na brzegu niekwestionowanej atrakcji turystycznej stolicy województwa podlaskiego. Wokół mnóstwo ludzi, reflektory uderzające strumieniami światła w korony drzew, zgięte po przekątnej kartki papieru stojące niejako na tafli wody (przyjmijmy, że przedstawiają ptaki) oraz muzyka - momentami niepokojąca i przywołująca sny o ludziach rozciąganych na kole w ruinach zamku, momentami uspokajająca i stwarzająca przestrzeń do lepszych jakościowo rozmyślań. BSD zdradza pragnienie o życiu w komunie. Miała na myśli coś w rodzaju hippisowskiej wspólnoty, nie tęsknotę do wyrobów czekoladopodobnych, przynajmniej mam taką nadzieję. 

Kiedy mówiła o wspólnym podejmowaniu niektórych decyzji, niezamykaniu się wyłącznie na bliski kontakt z partnerem czy partnerką, dzieleniu się zacieszami i podkowami na gębie (oby nie chorobami), przypomniał mi się serial "Przyjaciele", a że żywię do tej produkcji pewien sentyment, to pomysł komuny mi się spodobał. To nawet kłirowe. Chyba mogę w skrócie stwierdzić, że kłir (albo jak kto woli: queer), to coś niemieszczącego się w normach społecznych. Nie mogę? Ha! Słowo się pisnęło i jest to już problem Twojej percepcji, idź ugotuj se bobu. Jak pisze Chmielewska: „Jeśli ktoś nie lubi bobu, jest wynaturzonym dziwolągiem i niech sobie tyje, ile mu się żywnie podoba.

Koniec złośliwości, wracam do tematu.

Jest już więc kłirowa jednostka (nie)społeczna. Do tego dołożyć życie zawodowe w postaci spółdzielni, która rządzi się po części własnymi prawami (statutem), gdzie każda osoba wchodząca w jej skład jest równoprawnym współwłaścicielem lub równoprawną współwłaścicielką (a jeśli nie określa płci, równoprawn współwłaści - równowłaści).

I w ten sposób mamy życie poza schematem, a trochę się w nim mieszczące, generalnie nieszkodliwe dla kogoś spoza.

Oczywiście, nieuniknione będą spory, kłótnie, walka na wazony, duszenie krawatem, rozbijanie kieliszków w zwolnionym tempie, rzucanie tortami i bukietami kwiatów. Trik polega na tym, żeby się dogadać, nie wychodzić, nie trzaskać drzwiami. Żeby po wszystkim posklejać zastawę, rozluźnić krawat, wytrzeć twarz z kremu i włożyć wiechcie z powrotem do wody. Czemu by nie? W końcu są gorsze rzeczy na świecie.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

ul. Spółdzielcza 17, 17-666 Białystok

Białystok, 15 sierpnia 2011r

Droga Akcjo Kooperacja!

Tęsknię za Tobą bardzo. Brakuje mi naszych rozmów, chichów i śmiechów, wspólnej pracy, wymyślania, fantazjowania, uzgadniania, ustanawiania i ogólnie przebywania RAZEM. Dawno już się nie widziałyśmy, a ostatnio tylko przez chwilkę. Wzdycham do Ciebie i przebieram nogami na myśl o powtórnym spotkaniu.

Czy pamiętasz pierwsze chwile, jakie spędziłyśmy razem? Zabawy było co niemiara! Z wypiekami na policzkach i językiem na brodzie biegłyśmy do naszego miejsca schadzek. A tam? Godzinami dyskutowałyśmy na tematy poważne i mniej poważne, snułyśmy marzenia i plany na przyszłość i czułyśmy, że wszysko niemal jest możliwe i w zasięgu ręki. Loty w kosmos? Czemu nie? A może podwodna wyprawa po skarb piratów? To też możliwe! Razem możemy tak wiele osiągnąć

Ach!... Był czas na zabawę, ale przyszedł też czas na pracę. Pracować trzeba zarówno nad związkiem, jak i na rzecz tego związku. Zakasałyśmy rękawy i hejże do roboty! Aż wióry leciały i kurzyło się za nami! Pracowałyśmy prężnie i z wielkim zaangażowaniem! Tak miło wspominam te chwile i jestem dumna z tego, co udało nam się osiągnąć.

Lecz nadeszły wakacje. Czas wyjazdów, odpoczynku (również od siebie nawzajem) i leniuchowania. Każdy czmychnął w swoją stronę i bycząc się zbija bąki gdzieś nad wodą.

Akcjo Kooperacjo! Czy wypoczęłaś już wystarczająco, aby powrócić do pracy z podwójną chęcią i zaangażowaniem? Przed nami jeszcze wiele do zrobienia i z pewnością dużo wody upłynie, nim zbudujemy nasz pierwszy eko domek z drewna i gliny. Czekam na wieści od Ciebie i na nasze pierwsze spotkanie po wakacyjnej przerwie. Mam też nadzieję, że tęsknisz za mną równie mocno.

Bo jak powiada staropolskie porzekadło: „Po świętym Bartłomieju jedz kluski na oleju”

Pozdrawiam,
Ania

niedziela, 14 sierpnia 2011

Czarne dziury, Wszechświat i cała reszta

Autor/Autorka wie. Przynajmniej niektórzy z nich, to jedni z nielicznych ludzi na Ziemi, którzy wiedzą. Wiedzą, że tak naprawdę jesteśmy sami i nie ma nikogo innego oprócz „ja”, kto by wypełnił pustkę, tę czarną dziurę, która zżera nas od środka do dnia, gdy powoli lub gwałtownie znikniemy. Dlatego właśnie siadają przed pustą kartką w zamkniętym pomieszczeniu, które dla niektórych może wydawać się piekłem. Siadają i powoli, metodycznie, a czasami ekstatycznie i dziko - jak na niektórych demiurgów przystało - wypluwają z siebie świat.

To trochę tak jak z teorią Wielkiego Wybuchu i czarnymi dziurami. Nikt tak naprawdę nie wie, czy Wszechświat był u swego zarania malutką, skondensowaną poza granice naszej świadomości przestrzenią otoczoną horyzontem zdarzeń, czy działo się to w jakiś inny, nikomu nieznany sposób. Jedno jest pewne. W ramach naszego dobrze z pozoru oswojonego Wszechświata, na który spoglądamy od wewnątrz, również tworzą się lżejsze lub cięższe czarne dziury. Zakładając, że rzeczywistość może być serią ustawionych naprzeciw siebie i odbijających się w sobie w nieskończoność różnej wielkości luster, możemy powiedzieć, że każde z tych kolejnych odbić jest jakąś wariacją bądź wiernym odbiciem dowolnie wybranego elementu znanego nam świata - w tym nas samych. W świetle tej wielce wątpliwej i naciąganej dla wielu teorii każdy z nas ma w sobie setki galaktyk i własne czarne dziury; mniej lub bardziej widoczne. A każda z nich ma swój własny horyzont zdarzeń, po którego przekroczeniu możemy zacząć zapadać się w siebie. Jeżeli dziura jest wystarczająco duża to może się okazać, że będzie w stanie pochłonąć także inne gwiazdy, światy, całe galaktyki, które znajdą się przypadkiem w pobliżu. Autor/Autorka zdaje sobie sprawę z tych zależności. Nie zawsze w pełni świadomie, ale nie jest to konieczny warunek aktu stworzenia. Towarzyszy temu, co prawda, pewna doza bezwzględności, ale bez niej nie byłoby też nigdy niczego. Nie byłoby tego tekstu, który czytacie, ani tego człowieka, który go z siebie wypluł.

Umiejętność Autora/Autorki polega na tym, że zaczyna produkować, gdy wchłonie już odpowiednią ilość materii z zewnątrz; te wszystkie niewinne gwiazdy i planety, całe życiorysy i powtarzające się od wieków narracje. Bierze od różnych ludzi z całym dobrodziejstwem inwentarza fragmenty ich prywatnych światów i zaczyna się tym dzielić, gdy skomponuje już z tego jakąś całość we wnętrzu swojej prywatnej osobliwości. Wtedy w mniej lub bardziej odpowiednim, ale zawsze nieuniknionym momencie następuje Wielki Wybuch i choć czasami pozostaje niezauważony to prędzej czy później wydaje jakieś owoce nawet, jeśli sam Autor/Autorka nie zdaje sobie już z tego sprawy. Gdy nowy Wszechświat się nieco zestarzeje to w jego ramach, w miejscu ginących gwiazd powstają kolejne czarne dziury pożerające materię i światło. Cykl zaczyna się od nowa. Jeżeli zdarzy Ci się znaleźć odpowiednio blisko horyzontu zdarzeń to znajdziesz się po drugiej stronie i może nawet przeżyjesz to doświadczenie. Tylko, co tam jest? Może zostawmy te dywagacje na inną godzinę i dzień zanim wpadniemy do kolejnego basenu mętnych dygresji.

Autor zbiorowy to w tym przypadku pewna grupa inicjatywna, z którą czytelnicy niniejszego bloga zdążyli się już zapewne zapoznać. A jej/jego opus magnum? Poczekamy, zobaczymy...

piątek, 12 sierpnia 2011

Rozwesele

Bywa tak, że gdy tworzenia biurokratycznych dokumentów mamy w nadmiarze, duszno się w sali robi to nam się umysły otwierają. Prześcigamy się wówczas w pomysłach na innowacyjne biznesy. Jedni przez drugich się przekrzykują. Każdy rzec coś by chciał. Niektórzy bledną, inni dostają wypieków na twarzy. Emocje sięgają zenitu a stan rozbudzania na skutek dotlenienia poprzez śmiechy i chichy znacząco wzrasta.

Zdradzać wszystkich dysput mi nie przystoi, ale wspomnę o jednej, która mnie nurtuje bardzo, bo to temat od zarania wieków niezmiernie popularny, a mianowicie chodzi o miłości dzieje.

Jak to się dzieje? Ludziska do weselenia dążą i szczęśliwości po wiek wieki, aż do śmierci nieśpiesznej. Piękne to założenie, cudne, godne poszanowania. Zdarza się jednak, że coś jedno z drugim sknoci. Szkoda wtenczas wielka, bo by miłość była, napracować się trzeba co nie miara, a tu z niej wychodzi wstrętna poczwara. Smutek to straszny, rozstawać się trzeba, rozdzielać manatki i dziwy różne, co tam między niemi były. Jedno się złości i drugie się złości. Krzyki i płacze. Płacze i krzyki.

Zaradzić by się temu przydało. Złe moce w dobre przemienić. Co robić wtenczas? Spółdzielnia SSAK Ci podpowie- ROZWESELE. Skoro ludziska do weselenia dążą to niech się też rozweselają, co by mniej smutków na świecie było.

środa, 10 sierpnia 2011

Portrety i monety - policz kobiety.

Podczas przejażdżki rowerowej możemy doświadczyć ataku różnych istot, zjawisk i rzeczy. Agresorem może być drzewo, durszlak, znak drogowy, tona gnijącego Azerbejdżanu, wombat. W piątek, przy przejeżdżaniu przez Rynek Kościuszki, dopadła mnie wystawa Narodowego Banku Polskiego i Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy - "Portrety i monety".

Wspaniała inicjatywa, szczytny cel, sławne twarze i monety... monety na palcach, uszach, w oczodole, w dłoni i na dłoni, w buzi i gdzie nie tylko. Teraz pytanie: Co tu jest nie tak?

Zapewne wiele rzeczy, ale proszę drogi czytelniku, droga czytelniczko obejrzeć wszystkie fotografie po kolei. Nic? To proszę wrócić do początku i tym razem idąc wzdłuż wystawy policzyć kobiety.

Otóż na 62 wystawione w Białymstoku zdjęcia kobiety znajdują się na... 10. Wśród dostojników kościoła, polityków, reżyserów, prezesów, sportowców i aktorów znajdziemy 4 aktorki, 2 podróżniczki, 2 prezenterki, lekkoatletkę i kobietę, pod nazwiskiem której jest puste pole (żona Czesława Niemena). 

W porządku, może taki był zamysł autora, może taka była koncepcja, ale po powrocie do domu z ciekawości zaglądam na stronę internetową, gdzie opisana jest wystawa i czytam: 

"Na ponad 100 fotografiach znaleźli się wybitni przedstawicielE świata kultury i życia społecznego, aktorzy, ekonomiści, sportowcy, medaliści olimpijscy oraz podróżnicy, którzy prezentują najpiękniejsze monety okolicznościowe NBP."

Otóż jak się okazuje najwybitniejszymi przedstawicielKAMI polskiego świata kultury i życia społecznego są głównie aktorki i prezenterki. I nie żebym zarzucał coś autorowi zdjęć, albo tym bardziej żebym negował dorobek tych wspaniałych kobiet, które z przyjemnością oglądam i słucham. Odniosłem po prostu smutne wrażenie, że pominięto wiele ważnych postaci, choćby Janinę Ochojską, Hannę Suchocką, Agnieszkę Holland, Marię Janion, Agnieszkę Graff i wiele innych. Kobiety nauki, polityki, społeczniczki, kobiety, które osiągnęły o wiele więcej niż niejeden mężczyzna. Może w innych miastach dobór sylwetek był lepszy, może wymienione akurat przeze mnie panie są trudno dostępne albo odmówiły, co nie zmienia faktu, że przy niewielkim wysiłku można byłoby poszukać więcej i bardziej różnorodnych postaci kobiecych jakże ważnych dla kultury i społeczeństwa.

Nieświadomie (jak podejrzewam) twórcy akcji pokazali rolę kobiet w polskim życiu publicznym, jako dobrze wyglądających, ale mało istotnych, ozdób i urozmaicenia w męskim świecie.

Tymczasem w naszym zalążku spółdzielni najbardziej pracowita i zdeterminowana do działania jest właśnie kobieta i chwała jej za to. 

P.S. W trudnych chwilach, pamiętaj Aniu, że postawiłem Cię w klasyfikacji ponad Joannę Szczepkowską ;D

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Wschód kultury

Ostatnio odbył się wernisaż wystawy „Podróż na Wschód”. Wydarzenie to, pomimo że często nawiązywało do przeszłości, tchnęło świeżością i było wiosną w środku lata. 

Sztuka nie zaszyła się bezpiecznie między ciasnymi murami galerii, ale wyszła na zewnątrz, aby pozdrowić białostockich przechodniów i przypomnieć o sobie. W pejzażu miejskim pojwiły się fokusy, których nie sposób minąć obojętnie. Najbardziej charakterystycznym z nich, kontrowersyjnym i medialnie nagłośnionym jest mapa Azerbejdżanu ułożona na dziedzińcu Pałacu Branickich z póltorej tony warzyw, które będą przez dwa miesiące sobie gnić, rozkładać się i śmierdzieć. Przesłanie artysty o sytuacji kraju wydaje się być aż nadto czytelne.

Jednak to, co okazało się być najbardziej inspirujące i wniosło w moim odczuciu najwięcej, mieści się w Starej Elektrowni przy ulicy Elektrycznej. Największe wrażenie zrobiła na mnie instalacja, wykorzystująca minimum środków (kilka dzianych strzępów porozrzucanych na podłodze w ciemnym, przypominającym ciasną, mroczną piwnicę pomieszczeniu). Automatycznie uruchomiła szereg skojarzeń z torturami, więzieniem, wojennymi obozami pracy. Odczucie, jakie wzbudziła, było piorunujące.

Samo miejsce, jakim jest budynek Starej Elektrowni, odegrało znaczącą rolę w odbiorze sztuki. Specyficzny, stęchły zapach unoszący się w powietrzu, industrialna architektura, czas zaklęty w murach i unikatowej podłodze z drewnianych klocków (coś w rodzaju bruko-parkietu) musiały wpłynąć na wyraz i odbiór prezentowanych dzieł.

Liczył się także sam dzień wernisażu, bo miło jest przecież poprzebywać wśród interesujących ludzi, a czasami i pośmiać się w duchu z tych, którzy najbardziej „snobizują się sztuką” :)

Osobiście cieszył mnie również fakt, że wystawę obejrzałam wraz z moją najbliższą rodziną i przyjaciółmi. Mój półroczny synek towarzyszył mi cały czas, wygodnie usadowiony w chuście i był najsurowszym z krytyków, gdyż naturalnie reagował na wszystko, co pobudza zmysły i przyciąga uwagę, a na widok zakonnicy odkurzającej ołtarz w jednym z filmów rozpłakał się. 

Życie kulturalno-towarzyskie Białegostoku kwitnie. Fajnie obserwować progres, uczestniczyć w wydarzeniach, które tchną świeżością i inspirują do działania. Miasto pięknieje nie tylko pod względem wizualnym, ale również duchowo, ponieważ twórcza energia zaraża, zatacza coraz szersze kręgi i uderza z coraz silniejszą mocą.

Koleżanki i koledzy z grupy inicjatywnej Akcja Kooperacja trzeba brać się do roboty! Mamy pomysły, umiejętności, chęci i zapał. Jestem pewna, że stworzymy miejsce kolorowe, wyjątkowe, fantastyczne, które nie pozostanie obojętne dla kultury, sztuki i pozytywnej, białostockiej atmosfery. 

Wprost nie mogę się doczekać!!!

niedziela, 7 sierpnia 2011

Ptak mi na głowę nasrał

Tak, właśnie dziś, po raz pierwszy w życiu, nasrał mi na głowę ptak. Mama, zamiast mi należycie współczuć, popłakała się ze śmiechu, jakby to śmieszne było, ale na koniec skwitowała, że to na szczęście i pomogła mi usunąć ten obiekt z mej bujnej grzywy. Cóż, początki szczęścia bywają trudne.

Nie od razu Kraków zbudowano. Podobnie jak nasz SSAK w Białymstoku (Spółdzielnia Socjalna Akcja Kooperacja w Białymstoku) nie pojawił się z dnia na dzień. Trochę czasu upłynęło zanim się narodził. Na razie jest jeszcze maleńki, trzeba go doglądać, dbać o niego, dom mu znaleźć, odziać należycie i zaplanować jego przyszłość, jak przystało na nowoczesnych rodziców. Ja do najlepszych matek nie należę, zaniedbuję ostatnio naszego ssaczka :( Obiecałam innym matkom i ojcom, że wymyślę mu jakieś ładne wdzianko, ale pomysłów mam bez liku i nie wiem na co się zdecydować, a on biedny goły. Dam mu na pociechę słój pomidorów. Niech sobie trochę poje, a ja się jeszcze pozastanawiam.


W każdym razie, nie mogę się doczekać momentu, gdy będę biegła do swojej wymarzonej pracy, gdzie będą czekać na mnie ludzie, których uwielbiam i będę robiła to, co kocham. No i, co najważniejsze, będę mogła się tym dzielić z innymi, może właśnie z Wami :) Chcieć to móc. Wierzę, że się uda, choćby dlatego, że na głowę nasrał mi dziś ptak ;)

sobota, 6 sierpnia 2011

Może jest szerokie i głębokie

Nazwa już jest. Pierwsze burze mózgów i życzeniowe orgie marzeń wyłoniły najbardziej realne w realizacji pomysły. Blog działa i funkcjonuje, a niniejszy tekst jest tego żywym dowodem. Mamy wyobrażenie odnośnie tego gdzie chcielibyśmy mieć naszą siedzibę. Później dogadamy takie szczegóły jak elewacja kominka, kształt tarasu i szyld na drzwiach wejściowych. Wiemy też mniej więcej, kto co potrafi i kto czym chce się zajmować. Może ostatnie zdanie zabrzmiało banalnie, ale jak dla mnie to już całkiem sporo

Statut przetrwał pierwsze próby jego teoretycznego testowania w niezbyt radykalnie zmienionej formie. Regulaminy władz spółdzielni też są i dzielnie wspierają ten powyższy w swej parytetowo-nie-patriarchalnej formie. Kooperantki i Kooperanci dokształcają się dzielnie ze znajomości podstawowych zagadnień ekonomii społecznej siedząc zakopani po uszy w darmowych i pożyczanych broszurach informacyjnych i innych publikacjach znalezionych w internecie oraz tych, zaoferowanych nam hojnie przez Ośrodek Wspierania Organizacji Pozarządowych. Brniemy odważnie przez rozstępujące się przed nami ustawy, które jeszcze niedawno wydawały się Morzem Czerwonym nie do przebycia.

Jak na razie dzieje się to wszystko wywołane jedynie siłą naszej wspólnej woli. Nie mamy jeszcze na czele żadnej figury przewodnika lub przewodniczki z laską, będącą atrybutem władzy. Tak by nikt się nie obruszył, nie zamierzam użyć słowa „berło”. Chodzi mi jednak właśnie o coś takiego. Atrybut władzy, ale jednocześnie, przynajmniej w swoim wymiarze symbolicznym, znak siły opiekuńczej, a także artefakt umożliwiający wywoływanie cudów. „Laska” to jednak lepsze słowo. Będzie w przyszłości dzierżona przez kogoś (w pewnym sensie nawet przez grupę osób), kto zwykłym stuknięciem owej laski zmusza wspomniane wyżej morze biurokracji do rozstąpienia się przed nami, albo w innej sytuacji sprawia, że ze skały wypływa obfite źródło wody, z którego mogliby się napić „lud i bydło”. Będzie dzielić sprawiedliwie, nagradzać za zasługi i karać za przewinienia. Taki jest przynajmniej model idealny. 

To wszystko jest oczywiście domeną przyszłości. Wybór władz czeka nas na zebraniu założycielskim spółdzielni socjalnej poprzedzającym rejestrację. Jeszcze trochę wody w „Białce” upłynie zanim staniemy się świadkami i uczestnikami tego wiekopomnego wydarzenia. Jak na razie stoimy jeszcze przed jednymi z trudniejszych wyzwań spółdzielczych na tzw. etapie przedprodukcyjnym. Biznesplan i wszystkie jego elementy włącznie z analizą SWOT, w której sensowność wątpiłem już wiele razy w przeszłości… i kto wie, może właśnie dlatego niewiele wyszło z tych dawnych, niedoszłych inicjatyw. Oprócz tego, wspomniane wyżej morze biurokracji rzuca nam trzeci z kolei, możliwy termin rozwiązania pewnych kwestii związanych z ewentualnym finansowaniem naszej inicjatywy. „Do trzech razy sztuka” jak to mówią. A morze, jak morze! Nieubłagane i niewrażliwe na krzyki tonących w trakcie sztormu. Może kiedyś wystarczyłaby jakaś krwawa ofiara dla Posejdona. W tym przypadku liczyłbym chyba jednak na ślepy traf. Może ten trzeci termin okaże się jednak ostatecznym. Tego sobie i Wam życzę! Dzisiaj, 6 sierpnia 2011r. i nie tak jak u Ernesta; raczej z osobistą okazją. Dowiedziałem się właśnie, że w kolejnej instytucji odrzucono moje dokumenty aplikacyjne. Dalej jestem bezrobotny. :)

czwartek, 4 sierpnia 2011

Producent zamiast scenarzysty...

Do niedawna miałem dylemat, zdawać czy nie zdawać na reżyserię, chciałem pracować jako scenarzysta. Porzuciłem myśl o dalszych studiach ze względu na inne pomysły. Kilkakrotnie w życiu zaczynałem rzeczy, których potem nie kończyłem. I nie mam tu na myśli łóżka. Projekt, którego powodzenie zależy od kilku osób zaczyna być dla mnie niepokojący. Tak było dawniej, teraz próbuję sobie wyjaśnić, że zaufanie zaprocentuje i będę mógł pisząc zarabiać, może łącznie z gotowaniem i paroma innymi rzeczami. Tak naprawdę brak by mi było środowiska pracy w zwykłym dniu, gdybym zarabiał na życie pisząc, a mając ograniczony kontakt z ludźmi. Uwielbiam gotować, wciąż obserwuję mijane przez siebie restauracje i nie znajduję wegetariańskiej przystani. Jeśli znajdę, dowiecie się pierwsi. Placki ziemniaczane z sosem kurkowym stały się ostatnio obiektem pożądania i kpin wielu konsumentów i smakoszy. Codziennie mijam pod sklepem grzybiarzy, siadam na krzesła wykonane na masową skalę, ogólnie dostępne obuwie, odzież. W jakim kierunku podąża moda? Chcę, żeby miejsce, w którym będę pracował propagowało modę na ekologię i książkę. Filmy, teatr, cała reszta, łącznie z produkcją również. Jestem znudzony klubami w Białymstoku.

Właśnie jest planowane otwarcie klubu, nie powiem jakiego, może pozwiedzam, ale teraz szukam lokalu dla wegetariańskiej kuchni i dla spółdzielni. W oparciu o jakie zasady chcieliby państwo wychować swoje dzieci? Jak ktoś, kto postanowił zająć się pisaniem dramatów i powieści, nagle przyłącza się do ludzi zapalonych pomysłem założenia spółdzielni? Nie wiem, jak mam być członkiem grupy tworzącej biznesplan dla działu produkcyjnego, o którym nie mam zielonego pojęcia? Może łatwiej mi pójdzie z archiwizowaniem lokali, pomyślałem. Ale nie mogę zgrać danych z aparatu, żeby dokumentować zdjęciami, bo pracuję na pożyczonym laptopie bez czytnika kart. Jeśli zechcę to przyczepię się do roweru, który zepsuł się na dobre. Kolega obiecał złożyć. Każda sprawa woła o współpracę. Będę dla siebie mniej surowy i zaczekam aż okaże się, że zagrożony wykluczeniem to znaczy zmobilizowany włączeniem. Ja siebie juz włączyłem i częste spotkania w sprawie organizowania Akcji Kooperacja pobudzają moje przekonanie o powodzeniu. Widzę wszystkich jak deszczowy las. Ekologicznie i pokojowo.

Bardzo uważam, żeby się nie rozczarować, w domu mówią, że za prędko się zapalam do pomysłu. Podtrzymajcie mój zapał, niech będzie wiadomo, że ekonomia społeczna jest furtką, przez którą można powrócić do aktywności i działać w porozumieniu z fajnymi ludźmi, myślącymi podobnie. To naprawdę zaangażowani ludzie, tylko to mnie przekonuje, o reszcie się dowiem, cieszy mnie, że otaczam się ludźmi z pasją, brzmi to płasko i jak z taniej prasy, ale że mają pewność, nie wiem skąd. Układamy coś, jakby same spadały puzzle, nikt nie krzyczy, po prostu każdy coś dokłada. Lubię trochę bałaganu, ale od teraz porządek jest fajny, nawet poświęciłem czas na przemeblowanie w swoim pokoju. Zarażam się spółdzielczością, teraz wyjazdy prywatne też planuję z innymi częściej, niż kiedyś.

Byłem na grzybach z dwoma kolegami, uległem kurkowemu szaleństwu, na pizzy, na plackach ziemniaczanych, z cukinii.

W lesie trzeba wyważyć odległość, żeby się nie zgubić, bo wtedy nawet znalezisko może nie być warte samotnej nocy na pustkowiu. Czuję wsparcie i dobrą energię, zapowiadają się zbiory, będę czekał cierpliwie. Niedługo pocieszę się sosem kurkowym, może w towarzystwie jakiejś dziewczyny, nie warto jeść samemu, dlatego knajpka wege w spółdzielni będzie w sam raz, niedługo się przekonamy.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Kobieta jest skomplikowana :)

Czy często myślicie o sobie samych? Wiem, to nietypowe, pokręcone pytanie i zapewne ciekawi Was jego kontekst. Oczywiście moje myśli krążą wokół konkretnego problemu i dlatego je zadałam.

Zastanawiam się, jak często czujecie potrzebę autorefleksji, analizy swoich zachowań, cech charakteru i osobowości. Zabrzmi to dosyć niedojrzale i na dodatek banalnie, ale czy patrząc w lustro nie zadajecie sobie czasem pytania, kim jesteście.

We mnie taka refleksja nad własną tożsamością (typowa zresztą dla nastolatek :)), budzi się ostatnio bardzo często. Ma to związek z moim prywatnym życiem, z metamorfozą, jaka ostatnia w nim nastąpiła. Zostałam mamą. Świat się wprawdzie nie zmienił, ale ja, niczym Alicja w krainie czarów, widzę go innym niż dotychczas. Podobnie zresztą jak w baśni jest on nie tylko zdumiewający, ale również niebezpieczny. Nie mam na myśli wypadków, katastrof, zamachów terrorystycznych, ani innych wydarzeń, o jakich wiemy z telewizji i innych mediów. Martwią mnie mniej spektakularne, często prawie niewidoczne, choć bliskie, namacalne, dotykające najprawdopodobniej nas wszystkich, problemy.

Jestem kobietą. Wiem to na pewno. Każda cząstka mnie wydaje się mówić o tym fakcie. Zastanawiam się tylko nad tym, na ile ta kobieta jest sobą, a na ile fałszywym obrazem kogoś, kim według społeczeństwa być powinna. Czuję podskórnie, że gdzieś kryje się fałsz, że nie zawsze postepuję i myślę o sobie w zgodzie z sobą samą i nie jestem w pełni swobodna.

Co określa moją kobiecość? Nie mogę się uwolnić od myśli, że to mężczyzna ją określa. Nie wiem, czy potrafiłabym bez niego nie tylko żyć, ale nawet siebie lubić. Jakby bez niego nie było mnie.

Dlatego właśnie zastanawiam się, na ile od mężczyzny jestem zależna, jak bardzo usunęłam się w jego cień, na ile daję się podporządkować bez walki o swoje „ja”. Odpowiedź na te pytania nie jest łatwa i oczywista. 

Różnice pomiędzy możliwościami, jakie mają mężczyźni i kobiety (na szczęście) stają się coraz mniej widoczne. Teoretycznie możemy to samo, mamy identyczne prawa. Przejawy dyskryminacji tym samym stają się coraz subtelniejsze, trudniejsze do wychwycenia, mniej oczywiste niż te, jakie kojarzymy sprzed dziesiątek lat, gdy wszystkie kobiety były szczęśliwymi matkami, żonami, a nade wszystko gospodyniami. Z perspektywy człowieka współczesnego równouprawnienie jest niemalże faktem.

Dlaczego więc mam wrażenie, że coś jest nie tak? Że nie zawsze to ja podejmuję decyzję o swoim własnym losie i nie moje wybory o nim decydują. Czasam czuję się, jakbym miała lat pięć. Można na mnie nakrzyczeć, narzucić mi coś, kazać. Kiedy się temu sprzeciwię, pozostaję dzieckiem, tylko krnąbrnym i zbuntowanym. Jeśli się rozpłaczę, tym bardziej okazuję się być małą dziewczynką. Mogę też nic z tym nie robić i wtedy będę kobietą.

W gronie prawdziwych przyjaciół jestem zarówno kobietą, jak i sobą.

Statut Akcji Kooperacja został sformułowany tak, aby nie faworyzować żadnej płci. Wszelkie terminy rodzaju męskiego, które pogłębiały stereotypy płciowe i wskazywały na dominującą pozycję mężczyzny w społeczeństwie zostały usunięte, a na ich miejscu pojawiły się wyrazy niewyróżniające żadnej płci. Na przykład: zamiast „członka” spółdzielni, pojawiła się w tekście statutu, ku uciesze i zdumieniu niektórych :), „osoba korzystająca z członkowstwa”. Natomiast przewidziane wybory do zarządu i rady spółdzielni zostały skonstruowane w oparciu o zasadę parytetu płci.

Cieszę się, bo mam wokół siebie ludzi, którzy dbają i walczą o mnie niekiedy nawet bardziej, niż ja sama. Oni rozumieją, iż usuwam się czasami w cień nie dlatego, że natura tak chciała, ale ponieważ mnie tam wepchnięto i przyzwyczaiłam się do tego tak bardzo, że wydaje mi się to koniecznością, wygodą, może nawet przyjemnością. A ja chcę być niezależna, produktywna i silna dla siebie i swojego synka! Dla nas pragnę zmieniać siebie i świat.

niedziela, 31 lipca 2011

Społecznia Ekonomiczna

Ekonomia Społeczna. Dwa słowa, które w zestawieniu ze sobą brzmią dla większości ludzi jak oksymoron. Ja jeszcze rok temu, również należałem do grupy ignorantów, a teraz jestem neofitą. Drogą do przyswojenia nowej wiary nie była bynajmniej iluminacja, ani przemoc czyjegoś ognia i miecza. Chodziło raczej o stopniowy, bolesny proces mojej zamiany w osobę „długotrwale bezrobotną”, czyli beneficjenta podmiotów ekonomii społecznej. Pewną rolę odegrał też tutaj przypadek lub przeznaczenie. Którą opcję wolicie? A może była to właśnie kombinacja tego pierwszego i drugiego? Sam już nie wiem.

Owego czasu byłem na stażu w biurze rachunkowym, gdzie szefowa oddelegowała mnie w charakterze szpiega na pewne szkolenie z „podstaw ekonomii społecznej”, abym dowiedział się, o co tak w ogóle chodzi z tymi spółdzielniami i jak się je rozlicza. Udałem się na kurs zachęcony głównie obietnicą profesjonalnego kateringu i nikłą nadzieją na to, że może uda mi się coś z tego wszystkiego zapamiętać. W międzyczasie szefowa nauczyła się wszystkiego sama, a ja utknąłem na imprezie, gdzie inauguracyjne warsztaty rozpoczęły się 10-godzinnym czytaniem prezentacji z PowerPointa. Dałbym sobie rękę uciąć, że jąkająca się Pani przygotowała ją dzień wcześniej na kolanie i nawet dobrze nie naczytała tekstu przed występem, za który dostawała przecież z Unii Europejskiej niemałe pieniążki. Wtedy pomyślałem, że ta cała ekonomia społeczna to niezła ściema i bardzo dobry, krótkodystansowy biznes dla wszelkiego typu cwaniaczków specjalizujących się w rozpisywaniu projektów unijnych. Później było już nieco lepiej.

Jest jednak pewna prawda w starym powiedzeniu, że jak coś jest „do wszystkiego”, to w gruncie rzeczy nadaje się do niczego. Także z kilkudziesięciu godzin spotkań dotyczących „podstaw ekonomii społecznej” zostało mi kilka bezwartościowych certyfikatów i chaos w głowie zamiast niezachwianej wiary w to, że można mieć jakikolwiek zysk przy okazji realizowania celów społecznych. Pewnie niektórych i niektóre z Was zastanowi, co w takim razie w ogóle robię w „Akcji Kooperacji”? Chyba poszło o ludzi.

Wierzę w to, że najskuteczniejszą metodą przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu jest sytuacja, w której sami zainteresowani zabierają się do roboty. To mi się właśnie podoba w idei spółdzielni socjalnej. Poza tym, zdarzają się podobno konkretniejsze szkolenia, na których można się jednak czegoś nauczyć. Przypominam wszystkim spółdzielczyniom i spółdzielcom, którzy jeszcze nie wypełnili karty zgłoszeniowej:


Do OWOPu marsz! Mamy czas do 16 sierpnia 2011 roku. Nie wiem którzy i które z Was czują na sobie w ogóle jakiekolwiek piętno wykluczenia. Nie wiem kto z Was twierdzi, że jest to bardziej wynik pewnych tendencji społecznych, a co jest skutkiem indywidualnych zaniedbań. Mogę mówić tylko za siebie. Ja czuję, że już się wystarczająco społecznie „wykluczyłem” i chciałbym coś z tym zrobić. Może tym razem mniej przypadkowo i bardziej świadomie dowiedzieć się więcej o katedrze, w której budowaniu biorę jakiś tam udział. Ktoś musi pójść na to szkolenie. Bo jak nie my, to kto?

czwartek, 28 lipca 2011

W kolejce...

Wchodzę do budki, gdzie zaczyna się wyciąg na górę, na jakiś prywatny Kasprowy. Odtąd jestem już jednym z podróżników. Ale wcześniej w głowie kolejkowałem wątpliwości i korzyści, czy warto, czy z góry jest ładny widok, a nawet rozważałem czy do tego wierzchołka dotrę. Nigdy nie wiesz jak i gdzie. Język kryje w sobie miarę wszechrzeczy. Zaczynam poznawać słownictwo charakterystyczne dla poszczególnych uczestników spotkań spółdzielczych. Żeby nikogo nie urazić. Czuję się swojsko, kiedy słyszę wyraz kawa, której nie piłem od roku, a podczas zebrań znów zacząłem ją sączyć.

Systematyczność to pożądana cecha, a w moim wypadku nawet heca. Blog jest dla mnie najmniej zaawansowanym czasowo i objętościowo zajęciem w całym tygodniu pisania, jednak wymaga mojego wkładu właśnie we czwartek. Ale najważniejsze, że zaangażowałem się w informowanie współuczestników/czek o nowinkach prasowych i aktualnościach dotyczących podmiotów ekonomii społecznej. Odkąd jest to moim obowiązkiem, moja wiedza rośnie szybciej. Spółdzielnia socjalna kojarzy mi się teraz z krajami innymi niż Polska, właściwie powinienem wymienić Włochy i Wielką Brytanię jako te miejsca, w których taka działalność ma miejsce na dużą skalę. Liczebność podlaskich spółdzielni nie przekracza dziesiątki, jeśli dobrze pamiętam. Spółdzielnia w Łapach pojawiła się niedawno w mediach za sprawą kłopotów, czytam za to o przykładnych spółdzielcach z innych województw i marzę o naszej wizycie studyjnej w jakiejś innej. Poniedziałek w OWOP-ie zaskoczył mnie swoją ciepłą atmosferą. Statut jest napisany językiem, który wydaje mi się czasem obcy. Oswajam się z nomenklaturą administracyjną. Wizyta studyjna nie daje mi spokoju, mam nadzieję znaleźć całkowicie bezpłatną, łącznie z kosztami przejazdu. Jestem ogromnie ciekaw jak funkcjonują inne tego rodzaju podmioty.

Na jednym ze spotkań były makabryczne żarty na temat produkcji i przyszłej działalności. Padły słowa trumienka, wesele, rozwód, potem śmietnik, elegancja. Właściwie antagonizmy nie mające sobie równych, ale cóż z tego. Nadal szukamy lokalu. Jeśli będzie odpowiednio mroczny, wszelkie funeralne zamysły będą w cenie, jeśli zaś jasny i przestronny, będą królować gastronomiczne fantazje. Liczby nie były nigdy moją mocną stroną. Usłyszałem w poniedziałek, że wzorem można opisać działalność człowieka, dzięki czemu da się ustalić odpowiednie wynagrodzenie. Moim wzorem na choćby spanie jest ja plus łóżko, wzorem partnerskim jestem ja plus ona plus łóżko. A wzorem dla spółdzielni jest ja, ona, on, oni, plus, plus plus, a dalej jest tylko rozmowa, śmiech i bezsenność, bo łączy nas wszystkich idea współpracy w ramach projektu, nad którym jeszcze wiele nocy spędzimy z nosem w komputerze i w dokumentach. Nie wszyscy się znają po godzinach, przyjdzie i na to czas. Ale na razie trzeba ustalić formalności, atmosfera sprzyja postępom, dzięki liście obowiązków ustalonych na forum. Rozliczanie innych nie jest moją domeną, ale pozwalam na weryfikację swoich obowiązków, dzięki czemu wiem, że mój wkład jest już moją powinnością. Z przyjemnością podejmę się nowych spraw. Idę ulicami i myślę, że ten albo tamten budynek może być naszą siedzibą, dziś z Leszkiem sfotografowaliśmy przy okazji dwa kolejne lokale. Mam nadzieję, że włodarze będą nam przychylni, bo już przyzwyczaiłem się do myśli o spółdzielni. Dla mnie jest ona faktem. Czekam tylko na sakramentalne tak, zawsze mogę powiedzieć nie, ale nie w głowie mi to.

środa, 27 lipca 2011

Zazwięrzęcenie posta

Lubię przypominać sobie, jak myślałem o swojej przyszłości kilka miesięcy, pół roku, rok wcześniej. Przy każdym takim „odlocie”, spowodowanym najczęściej wąchaniem farby drukarskiej na kartkach nowej książki, dziwię się (albo tylko udaję) jak to sprawy zaszły.

I tak np. w styczniu bieżącego roku mrówkojad z kulawą trąbą by się nie spodziewał, że ten tutaj piszący egzemplarz człowieka będzie za ponad cztery miesiące zrywał z twarzowej części czaszki czerwoną taśmę i w centrum miasta, na chyboczących się kończynach, bleblał przez megafon wśród współczłonków i współczłonkiń zacnej Grupy IRIS. Do której zresztą przystąpił ciut wcześniej na zasadzie „choćby mury pękały a skały defekowały”.

Kremowym pingwinom z wiadrami by się nie przyśniło, że włączy się toto w działanie teatru amatorskiego, choć zna się na tym jak bażant na kręceniu muchy.

Sroki, co zawracają nad naszym niebem, gdyż nie mogą przekraczać strefy Schengen, zrobiły skrzydełkami facepalm, kiedy wepchał się jeszcze do stowarzyszenia pełnego kultury i dialogu, które 9 łamane na 12 ma w nazwie.

Ale mało mu i tego, zachciało się jeszcze ekonomii społecznej. Bezczel jeden!

Z premedytacją i kierując się czystym egoizmem działa wśród ludzi, z ludźmi, dla ludzi i jeszcze śmie mieć z tego powodu satysfakcję.

Zamiast zajmować się sprawami światowymi, rozprawiać godzinami o zgonach wielkich piosenkarek, płakać w statusach i opisach zanawiasowanymi średnikami oraz kłócić się z przechodniami o to, co miał na myśli minister X w radiu S, to toczy się chłopię na zdezelowanym dwukołowcu w tę i nazad, rozkminia lokalność, dyskutuje, czasem się kłóci (momentami ze sobą) i uciechę ma z tego.

I niech mu się wiedzie. Niech mi się wiedzie. I tego sobie życzę 27 lipca, ot tak, bez osobistej okazji.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Post zasypiającej nad klawiaturą

Moi kochani i moje kochane!

Piszę tego posta, choć prawdę mówiąc straszliwie jestem senna. Tym razem zamieszczę tylko króciutką notkę o tym, co u nas słychać, a następnie wskakuję do łóżka i śpię (o ile oczywiście mój synek Edgar mi na to pozwoli, bo może być różnie). 

Wczoraj nasza spółdzielnia uzyskała nazwę. Prawdziwą! :) Wzięliśmy pod uwagę kilka różnych propozycji i w drodze głosowania wybraliśmy tę, która spodobała się największej ilości osób. Jest mi niezmiernie miło przedstawić Spółdzielnię Socjalną Akcja Kooperacja w Białymstoku (w skrócie: SSAK w Białymstoku; prawda, że fajnie? :)). Pomimo innych pomysłów przywiązaliśmy się do tej spontanicznie wymyślonej przez Krzysia nazwy, która pojawiła się już na samym początku naszej współpracy, w pierwszym mailu.

Ponadto byliśmy dzisiaj w Ośrodku Wspierania Organizacji Pozarządowych i zostawiliśmy do wglądu nasz statut, nad którym tak skrupulatnie ostatnio pracowaliśmy. Szczególne brawa należą się Ernestowi, Edycie i Grzesiowi, czyli naszemu komitetowi statutowemu, który spisał się wspaniale. Brawo!!!

Idę spać. A ponieważ tak mało dzisiaj napisałam, to na pocieszenie zamieszczam zdjęcia, na których są członkinie i członkowie SSAKA w Białymstoku :). Kasia - nasza fotografka, uwieczniła jedno z naszych spotkań. To my i tak wyglądamy, gdy pracujemy. :)





niedziela, 24 lipca 2011

Moje prywatne PKD albo do czego jestem zdolny

Słowa klucze, statut, status, zawód, konkretne realizacje, szuflady rynkowe, wszystko prowadzi do zaklasyfikowania, jakiegoś PKD, dokumentowania kwalifikacji, rozpoznania na rynku pracy. A ja jeszcze nie wiem, do jakiej szuflady wrzucić swoje dane. Wszystko trzeba ustalić, zapisać, przemyśleć, poprawić. Niemało tego, a formalności należą do tych spraw, które nie są moją mocną stroną. Będzie mnóstwo okazji, żeby to zmienić.

Łyżka, nóż, widelec, szczypce i cała reszta, wyposażenie godne głodomora, ale jak tu się zabrać za potrawę zwaną spółdzielnia socjalna? Nie mam sztućców, muszę wszystko przyswoić. Czuję się jak biały człowiek na dzikim zachodzie. Przygotowania trwają, a ja wciąż jestem głodny, czekają na mnie mimo wszystko... Koledzy, koleżanki, głodni działania czekają na mnie na każdym spotkaniu, a ja czekam na nich.

Dziennik sieciowy? W moim przypadku raczej tygodnik, może z czasem półtygodnik, codziennik, półdziennik, godzinnik, minutnik odpada, to nie Ulisses Joyce’a. Pamiętam takie minutniki, 3 minutki dla jajka, 5 minutek dla jajka.

Jeżeli w innych blogach znajdziecie podział na dzień i noc, parytet obyczajowy, społeczny, to w moim znajdziecie surrealizm, w którym prawo jest po mojej stronie, pozwala mi na zachowanie własnej tożsamości i ustalanie własnych reguł, jednak z poszanowaniem godności spółdzielni i innych ludzi.

Moje początki udziału projekcie sięgają entego spotkania zapaleńców, kiedy to Leszek zadzwonił do mnie i zaproponował udział na zasadzie, może coś z tego będzie, co było wyrazem jego rezerwy wobec projektu. Owa rezerwa zmniejsza się z każdym kolejnym krokiem. Miał na myśli, że może wykluje się z tego jakieś zatrudnienie.

Rozmawiam z ludźmi i przekonuję się do tego, co powiedział Krzysztof Wróbel, niewielu ludzi, nie wyłączając mnie do niedawna, wie, co to takiego spółdzielnia socjalna. Dla mnie to na razie konieczność wcześniejszego wstawania, sporządzania prasówki na forum od wczoraj i widywania fajnych ludzi od pierwszego spotkania. Komuna hipisów? Tak. Ideały? Tak. Praktyka? Tak. Ja to wszystko pogodzić, zapytacie? Nie wiem, po prostu ufam intuicji i własnym zmysłom. Łatwiej mi jak dotąd powiedzieć, kim nie jestem w projekcie, niż kim jestem w tym przedsięwzięciu. Dlatego zwlekałem z napisaniem na blogu czegokolwiek. Niektórzy mówią, że mam lekkie pióro, może mają rację. Za chwilę kolejne spotkanie, niedzielne, które wolę od wszystkich innych o tej porze. 

Zobaczyłem światełko, okazuje się, że sam jestem jego źródłem. Potrzebowałem przyjść na spotkanie kilkunastu gniewnych ludzi, żeby się przekonać o tym. Oberwałem rykoszetem, patrząc w ich oczy pełne zapału.

Szukanie lokalu, uchwalanie statutu, wymyślanie nazwy, wszystko to jak ze snu. Biznesmen może inaczej na to spojrzy. Ja nigdy nie czułem się biznesmenem, chociaż miałem doświadczenia jako handlowiec. Może kiedyś o tym wspomnę, ale tylko jako kontekst dla pięknej działalności we wspólnocie. Zwlekałem z publikacją pierwszego postu, ale już wiem kim jestem na blogu, w spółdzielni, w swojej pracy. Jestem jednym z was. A wy? Jesteście nami w przeddzień spotkania. Tak będę was traktował, na równi ze sobą. Wolność, równość, braterstwo? Kieślowski pokazał, że niekoniecznie. My wymyślamy własną rzecz niepospolitą. Czuję się jak w starożytnych czasach powstawania demokracji albo w latach sześćdziesiątych, kiedy rodziły się komuny hipisów. Jestem podekscytowany i wychodzę na kolejne spotkanie.

sobota, 23 lipca 2011

Smaki i Smaczki

Jesteście spragnieni lub głodni. Wokół Was duże wojewódzkie miasto i wydaje się Wam, że jest ono w stanie zaspokoić wszelkie Wasze potrzeby w tej materii. Akurat nie jesteście w nastroju, aby gotować. Może nawet w ogóle tego nie lubicie, albo nie umiecie, a Wasza sytuacja materialna pozwala Wam na częste lub rzadsze wędrówki po kulinarnych zakątkach metropolii. Wszystko zależy od pory dnia, potrzeby chwili i indywidualnych gustów wypracowanych na przestrzeni lat. Gdzie się wtedy udajecie?

Macie ochotę na ekspresową kawę w jednorazowym kubku dopijaną w biegu na przystanek gdzie właśnie ucieka autobus? Jednak nie? Lepiej wyjść trochę wcześniej i w klimatycznej atmosferze maleńkiej kawiarenki w jakimś cichym zaułku przy głównej ulicy delektować się smakiem napoju przy porannej gazecie. A może jeszcze jakaś przekąska? Kanapka z mozzarellą, jajkiem, pomidorem, bazylią i rukolą ze szczyptą morskiej lub himalajskiej soli, odrobiną pieprzu i orzeszków pinii na miękkim razowym chlebie. Czy wystarczy jednak jajecznica z byle jakim chlebem i smarowidłem, bo kto teraz śmie marzyć o prawdziwym maśle? Może chodzi tylko i wyłącznie o szybki, energetyczny posiłek w porze lunchu. Samotnie, albo w oswojonym towarzystwie znajomych, przyjaciół, a nawet romantyczniej, tak tylko we dwoje. Czy miejsce i jego wystrój się wtedy liczy czy nie? 

Najlepiej zjeść tańszy obiad w jakimś zatłoczonym, ale wypróbowanym barze mlecznym ze stałym jadłospisem królującym na tablicach, tak? One wiszą tam już od tylu lat, że klienci nauczyli się wszystkiego dawno na pamięć i wiedzą, co jest dostępne i o jakiej porze dnia. Raz na kilka tygodni podchodzi tam tylko taka pani ubrana na biało i mokrą ścierką wyciera ogólnodostępne i zewsząd widoczne menu. Może jednak lubicie od czasu do czasu poszukać jakiegoś nowego miejsca? Takie duże miasto, a tak mało lokali gastronomicznych zaspokajających Wasze potrzeby żywieniowe związane z dietą lub preferencjami kulinarnymi. Wolicie być obsługiwani przez kelnerów czy chcecie dostać z miejsca niekoniecznie gorący posiłek w bufecie? Zjeść, wypić, uciec i zapomnieć. Ruszyć dalej ze swoimi codziennymi sprawami. Szwedzki stół z jedzeniem na wagę, czy elegancko przyrządzone dania, których aż szkoda jeść, bo nie chcecie zepsuć pieczołowicie zaprojektowanej kompozycji szefa kuchni? Chcecie też wyjść na podwieczorek, albo kolację na mieście wracając z wernisażu, albo tuż po pracy, bo w piątek macie zmianę do 20-ej i już padacie ze zmęczenia i głodu. Zdarza Wam się zaryzykować szybki posiłek fastfoodowy wlokąc się lunatycznie z długiego rauszu czy marzycie o wegetariańskim bistro dla wszystkich nocnych Marków z kuchnią otwartą do najwcześniejszych godzin porannych? Co wtedy zamawiacie? 

Przychodzi kolejny dzień i cykl zaczyna się od nowa. Większość z Was chyba specjalnie za dużo o tym nie myśli. Jeżeli nie macie ulubionych miejsc to ostatecznie wchodzicie prędzej czy później do jakiegoś baru lub jadłodajni wiedzeni przyzwyczajeniem, impulsem, albo grupą znajomych, która decyduje za Was. Uwierzcie lub nie, ale na ostatnich spotkaniach „Akcji Kooperacja” bardzo często zadawaliśmy sobie podobne pytania. Ilu ludzi – tyle odpowiedzi, czasami skrajnie skonfliktowanych, albo różniących się jedynie drobnymi detalami, które jednak zawsze się liczą. Warto o tym troszkę pogadać i znaleźć jakąś wspólną wizję, bo o to w końcu chodzi w tej całej „Akcji Kooperacja”. Między innymi o to.

środa, 20 lipca 2011

W poważnym tonie o tym, że „można”

Lubię, kiedy mój dzień jest aktywny. Lepiej być w ruchu, bo ruch to życie, energia, a także praca, bez której nie byłoby rozwoju i świata, który znamy. Stanowi ona wartość bezcenną i świadczy o naszym człowieczeństwie, o tym kim jesteśmy.

Dla wielu osób pojęcie „praca” znaczy jednak tyle, co przykry obowiązek i wiąże się z poczuciem nudy, rutyny, niespełnienia, stresu i konieczności. 

W dzisiejszych czasach, w gonitwie za zyskiem i drapieżnej bitwie z silną konkurencją o każdego, potencjalnego klienta, zapomina się o człowieku, który zdegradowany staje się tylko przedmiotem – środkiem, który ma przynosić dochód. W biznesie nie ma miejsca na sentymenty. Liczy się firma (twór właściwie wirtualny – coś, co kojarzone jest z przyciągającym uwagę, charakterystycznym znakiem graficznym –logiem), a nie ludzie - jej pracownicy. Doświadczyłam tego na własnej skórze. Jestem mamą pięciomiesięcznego chłopczyka. Niedawno skończył się mój urlop macierzyński. Nim to nastąpiło, moja nowa przełożona (kobieta, która najprawdopodobniej pewnego dnia również postanowi być matką) oznajmiła, że na moje miejsce zatrudniła już dwie inne osoby, a ja tym samym straciłam pracę i stałam się osobą bezrobotną. Nie liczyło się to, że byłam zawsze pracowita, kompetentna i lojalna, że mam spore doświadczenie i wcześniej pełniłam wiele odpowiedzialnych funkcji. Nie opłacało się na mnie czekać, bo przecież czas to pieniądz.

Spółdzielnia, którą pragniemy wspólnie zbudować, dzięki specyficznej formule, która zakłada, że wszyscy jesteśmy tak samo ważni, może stać się gwarantem naszego bezpieczeństwa i pozwoli uniknąć wielu przykrych, podobnych do moich, sytuacji i zawodów. To prawda, że rynek jest drapieżny, a sukces wymaga wielu wyrzeczeń i poświęceń, ale ważne, aby zawsze pamiętać o tym, że to pieniądz jest dla człowieka, a nie człowiek dla pieniądza. Wszyscy obserwujemy niestety odwrócenie tego porządku, przez co czujemy się nieistotni, wciąż pomijani.

Inicjatywy, podobne do tej, wpisujące się w dziedzinę ekonomii społecznej, dają możliwość zarobku i poczucie, że jest się kimś ważnym, znaczącym, właściwie niezastąpionym. Jeśli powstanie nasza spółdzielnia i uda się faktycznie pogodzić wartości etyczne, które reprezentujemy z umiejętnościami ekonomicznymi, to będzie to świadectwem dla innych, że „można”.

W poniedziałek, jak co tydzień, prowadziłam zajęcia teatralne. Osoby należące do grupy teatralnej miały za zadanie ustawić się w różnych częściach sali, w dogodnych dla siebie pozycjach i śpiewać wciąż jeden dźwięk na wydłużonej spółgłosce „m”. Nasz chór nie wybrzmiał jednak ładnie, ani wyraziście, dopóki nasz kolega nie zaproponował ciekawego rozwiązania. Kiedy wszyscy razem zbiliśmy nasze ciała w jedną, ciasną gromadę, tworząc swojego rodzaju „embrion”, czy „kokon” i zaśpiewaliśmy dokładnie w ten sam sposób, co poprzednio, nagle nasze głosy zlały się w jeden, harmonijny, czysty dźwięk.

Podstawą jest więc bycie razem i słuchanie siebie nawzajem. Wtedy właśnie „można”. :)

wtorek, 19 lipca 2011

Ceglani samobójcy

Co jak co, ale miejscówa by się przydała. W celu wyniuchania godnego habitatu, dwójka Akcjonariuszy Kooperuszy wędrowała dziś po okolicach centrum naszego pięknego, dumnego, trochę rozkopanego miasta. Nie spodziewali się, że będzie to podróż wśród rozchwianych emocjonalnie budynków, gotowych w każdej chwili skończyć ze swym życiem.

Domy murowane mogą być różne. Zaniedbane, odnowione; z otworami zabitymi płytą wiórową, pilśniową i chrom wie jaką albo nawet nie – tu znów dwa podpunkty: z szybami całymi lub kamieniem łupanymi; z wejściem od frontu, od tyłu, gdzieś na boczku, czasami nawet bez widocznego wejścia. Jeśli jednak mają w sobie „coś” (i nie mam tu na myśli wmurowanego w ścianę trupa), to bardzo prawdopodobne, że grożą zawaleniem. Informują o tym tabliczkami przymocowanymi w najbardziej transparentnych miejscach. Może robią to specjalnie, żeby im ktoś pomógł?

„Depresja zawaleniowa” dopada zwłaszcza te budowle, które znajdują się najbliżej szczególnie ważnych miejskich inwestycji. Można byłoby pomyśleć, że dolegliwość ta przenosi się drogą kropelkową. W jednym momencie niemalże, postanawiają się te biedne istoty zawalić. Czasami wolą nie czekać i palą się (bynajmniej nie ze wstydu) raz, a jak nie daje to skutku to i kilka razy. Był taki przypadek na Sienkiewicza...

Co ciekawe, ich drewniani krewni nie wykazują symptomów głębokiej niechęci istnienia. Walą i palą się bez ostrzeżenia. Właściwie, to im jest trochę łatwiej.

Szalenie przyjemnie byłoby ocalić coś ze starej tkanki miasta i tchnąć w nią nowe życie. Tylko trzeba „byłoby” zamienić na „będzie”.

sobota, 16 lipca 2011

Czymże jest imię?

Na tym etapie rozwoju grupy inicjatywnej Akcja Kooperacja warto zacytować bardzo popularnego klasyka z naszego śródziemnomorskiego toposu kulturowego. Choćby po to, aby rozpocząć dyskusję. „Czymże jest imię? To, co zwiemy różą, słodko pachniałoby pod każdym innym imieniem. Może i tak, ale powiedzcie szczerze, kto chciałby być członkiem spółdzielni socjalnej o nazwie "Moloch", albo Utopia? Lekkomyślne rozwiązanie kwestii imienia nie byłoby może przyczynkiem do szekspirowskiej tragedii, ale wzbudzałoby zapewne wiele skrajnych, nie zawsze pożądanych emocji: od śmieszności po obojętność. Każde dziecko ma to szczęście i niefart, że nie może samo decydować o tym małym aspekcie własnej tożsamości zanim osiągnie wiek dojrzały. Niby nie może to mieć żadnego logicznego związku z jego charakterem i przyszłymi dokonaniami, ale zawsze odciska na nim własne, nie do końca zauważalne na pierwszy rzut oka czy ucha piętno.

Imiona powstały na potrzeby komunikacji interpersonalnej i społecznej. Jedno słowo miało jednoznacznie określić człowieka, umożliwić odróżnienie go od reszty. Na początku nadawano je z intencją ochronną, albo pobożnym życzeniem rodziców związanym z przyszłością pociechy. Dzisiaj nie przywiązuje się już do tego takiej wagi jak kiedyś. Mamy w dokumentach wiele imion, podwójne nazwiska z myślnikami i różne ksywki przyporządkowane jednej osobie, do których można dorobić w internecie nieskończoną ilość tożsamości. Załóżmy jednak, że chcąc się ustrzec przed ewentualnym, zdecydowanie przedwczesnym, kryzysem tożsamości cofamy się na chwilę do pradawnych czasów. Nasza latorośl ma już około siedmiu lat (bo czas płynie nieco inaczej dla spółdzielni i ludzi) i nadchodzi czas postrzyżyn, a zatem wyboru właściwego dorosłego imienia.

Ania Poraszka, Krzyś, Edyta, Ernest Niehemingway, Ewelina, Grześ czy Grzegorz, Karola, Kasia, Katarzyna, Krzysztof Bitels nie Krzyś, Łucja, Kudłaty, Olga, Paweł, Klimek, Sylwia i Lech... Leszek, a może jednak Lech? W papierach mam Lecha, ale przedstawiam się, jako Leszek. Sam nie wiem czemu... Matki i Ojcowie oraz dojrzewający zarodek. Co na to sama Spółdzielnia? Niech się Spółdzielnia wypowie! :)

czwartek, 14 lipca 2011

O(!) Statucie!

Statut. Z pozoru rzecz nudna i pokręcona jak top lista bałkańskiej muzyki pop. Wąż rozdziałów, paragrafów, artykułów, punktów i podpunktów, terminy zawite, „praca i płaca” i jak to w prawdziwej fabule grozy „załatwianie” uchwał, członków, biegnących terminów - dosłownie wszystkiego. Gdy człowiek zbliży się do tej regulaminowej Gorgony i ogarnie wzrokiem jej niebotyczne rozmiary, dołoży do tego stronice Prawa Spółdzielczego i przykładowe statuty, odruchowo cofnie się o krok i wyda okrzyk przerażenia, a przynajmniej posępne mruknięcie.

Dedlajn jednak na horyzoncie i żadnej drogi ucieczki, bo „skoro chcieliście i chciałyście, to macie...”. Więc gromadzi się ta grupa optymisto-realistów i optymisto-realistek i zabiera się do pracy, jak chłop, czy ewentualnie baba, do jedzenia ślimaka.

Czytają powoli jak żółw ociężale,
Niektóre osoby patrzą ospale,
Trudne są hasła w tym bagnie mozołu,
Wytrwale to jednak rozwieją pospołu,
I biegu przyspiesza, pracują chędogo,
Tłumaczą, myślą, dyskutują mnogo.

W pierwszym rozdziale sprawy ogólne,
Podstawy, miasto i obszary wspólne,
W drugim cele i przedmiot działalności,
Po co i na co, szalone ścisłości,
Trzeci rozpatrzy, co i kto może,
Praw i obowiązków kolejne rozdroże.

Czwarta część wskaże zasady współpracy,
Piąta wkłady do spółdzielczej tacy,
Szósta konkretnie o naszej robocie,
Siódma o stołkach i zapasach w błocie,
Gdzie Rada Nadzorcza i Zarząd Spółdzielni,
Takoż do rządzenia, jako i do kielni.

Ósmy rozdział o skromnym majątku,
Rzeczy niemożliwe w dziewiątym są wątku,
Dziesiąty na koniec, tylko jedno zdanie,
Dowiesz się jakie, kiedy spojrzysz na nie.

Tak to to, tak to to przejrzeliśmy i przejrzałyśmy wszystko. Wątpliwości i nieścisłości od groma. Nie był to jednak kres zmagań, lecz dopiero początek, bo święta trójca - a z występami gościnno-doradczymi nawet czwórca i piątnica (pozdrowienia dla Łomży) – musiała jeszcze raz zmierzyć się ze Statutem, bo literówek, błędów stylistycznych i nierówności płciowych nie ustrzegł się nawet sam KRS.

Na deser gąszcz kategorii Polskiej Klasyfikacji Działalności i tu ze śmiechu bić głową o ziemię można. Bo któż w poważnym spisie spodziewałby się hodowli krokodyli, emu, produkcji statków kosmicznych i zatrudniania wróżbitów? Na pewno ja.

Jeszcze tylko kosmetyka i strzeż się OWOPie naszego dziecięcia-monstrum, które wkrótce do Was przyprowadzimy!